Odetchnęłam. Udało się. Autorce się udało. Niewielu pisarzy zdecydowałoby się na napisanie książki, która jest reportażem ze śmierci najbliższej osoby. Ale Agata Tuszyńska od lat przygotowywała pióro do pisania otwartego. Najpierw pisywała o teatrze, czyli o człowieczeństwie w masce, potem była biografką m.in. Krzywickiej i Singera, umiejętnie i z wyczuciem wkraczając w ich prywatność, wreszcie wydała "Rodzinną historię lęku", książkę autobiograficzną. Chodzenie po śladach, szukanie tożsamości innych i swojej własnej jest jej pisarską naturą.
Henryk Dasko, towarzysz jej życia, twórczy inspirator i doradca, dopiero co był obecny na promocji tamtej książki w Warszawie, w marcu 2005 r., szczęśliwy i dumny z zasłużonego sukcesu swej kobiety, krążył po sali, promieniał.
Ale już tydzień później fortuna pokazała rewers. Okazało się, że Henryk, który był jednym z bohaterów "Rodzinnej historii lęku", ma raka mózgu, najgorszego z możliwych, nierokującego przeżycia dłuższego niż pół roku. Teraz Henryk stanie się główną postacią innej książki Tuszyńskiej, księgi miłości i śmierci. Chciał, by pisała, wyganiał ją do biurka, bo był człowiekiem kultury i wierzył, że twórczość jest wielką wartością, że pisanie ma sens ocalający.
Czy nie pospieszyła się z wydaniem, czy podołała, bo tak łatwo się osunąć w uczuciowy kicz, gdy pisze nie pióro, ale rozpacz? Wracam do tych obaw sprzed lektury, bo one wiszą w powietrzu, gdy wydarzeniem literackim staje się czyjaś osobista historia. On wierzył, że ona podoła, i miał rację.
Sam był wytrawnym stylistą, doskonałym eseistą, wnikliwym, nieustępliwym autorem krytycznych tekstów. Emigrant marcowy, musiał w Kanadzie budować nowe życie i jednocześnie nie zapominać. To był jego największy ból - wydziedziczenie z kultury polskiej, z języka, z losu, który miał być inny. Agata opisała ten jego żal w "Ćwiczeniach z utraty", bo w chorobie Henryk wciąż o tym, co było jego raną, mówił, bo to był czas rachunków. I pisał - zdążył przygotować swą autobiografię w ostatnich miesiącach życia.
Może dlatego w "Ćwiczeniach z utraty" nie dostaliśmy kompletnego portretu Henryka Daski, nie miała to być bowiem opowieść o nim, ale rapsod żałobny. Ludzie nie mogą uwierzyć, że można cierpieć od razu "artystycznie". Podejrzewają wyrachowanie, nawet Gombrowicz w "Dziennikach" napisał, że "rozpacz, która układa piękne zdania, jest podejrzana".
Książka Agaty Tuszyńskiej jest bardzo piękna, a więc podejrzana. Ale czy wszelka sztuka nie bywa podejrzana? Polega przecież na nieustannym przekraczaniu granicy między tym, co ludzkie, a tym, co boskie albo i demoniczne.
"Ćwiczenia z utraty" to nie jest tylko jeden z tych zapisów granicznych życiowych sytuacji, które mogą być wsparciem w cierpieniu. Ta książka należy do gatunku utworów żałobnych, ma przemyślaną formę artystyczną i, jak wiele innych tekstów tego właśnie rodzaju, powstawała na gorąco, w bezpośredniej bliskości śmierci.
Przypomnijmy tu choćby "Treny" Kochanowskiego (wydane kilka miesięcy po śmierci córki) albo "Pieśń o zamordowanym żydowskim narodzie" Icchaka Kacenelsona (pisana w walczącym getcie przetrwała w zakopanej butelce, autor zginął w Auschwitz).
Nie przypadkiem wspominam tu Żyda Kacenelsona, który na bieżąco tworzył poemat o Zagładzie. Bo czy Żyd mógł czekać na lepsze czasy? Agata Tuszyńska swoje cierpienie próbuje wkładać w ciąg historii Żydów, oboje z Henrykiem zajmowali się problemami żydowskiej tożsamości i historii (Henryk Dasko założył Fundację na rzecz Polsko-Żydowskiego Porozumienia). Tuszyńska sama traktuje traumatyczne wydarzenia swej biografii w kategoriach fatum, jakby to bohaterowie jej książek domagali się od niej zaświadczenia własnym życiem, że autorka wie, co to utrata. Pisarz musi mocno być, twierdził Tomasz Mann, żeby móc dobrze pisać.
Mimo wszystko wojenno-żydowski kontekst dla ciężkiej choroby dzisiaj to myślenie magiczne, które przydarza się w sytuacjach ekstremalnych. Nawet jeśli potraktujemy antysemityzm i Holocaust jako imiona jednej z najgorszych chorób ludzkości. Agata Tuszyńska parokrotnie powołuje się w swej książce na "Rok magicznego myślenia" Joan Didion, pisarki, która znalazła się w podobnej sytuacji. Wydaje się więc, iż powtarzając z determinacją: "Mam być ukarana za nieobecność TAM I WTEDY" (czyli w czasie wojny i Zagłady), ma Agata świadomość, że jest to rozpaczliwa racjonalizacja niesprawiedliwego wyroku losu.
Ja jako czytelniczka pragnę, by ta książka to był kadisz uniwersalny.
Co jest na sprzedaż, a co powinno pozostać skryte, bo jest zbyt czułe, zbyt kruche, zbyt straszne, zbyt osobiste, by wyjawiać to obcym? Ale kto jest obcy? Czytelnik? Drugi taki sam człowiek, jak ja? Nie.
Książka ma po części kształt dziennika, rozbudowującego się czasem w dłuższy zapis jak opis wesela w szpitalu, z umierającym H. w tle, przejmujący przez to, że się tę figurę szczęścia wstawia do laboratorium cierpienia. Bo to też ma być próba przechytrzenia śmierci tymi samymi metodami, których ona wobec nas używa. To wspaniały fragment, który najpierw wywołuje odruch sprzeciwu. Ale czy nie jesteśmy w ogóle trochę za delikatni na życie? I na umieranie? Ze strachu usiłujemy wszystko skategoryzować, a to się i tak wymyka, wystarczy niewielka zmiana praw fizyki czy eschatologii. Zaś w sytuacjach ekstremalnych wszystko jest pierwszy raz i ostatni raz, nawet jeśli miliony ludzi przeżyły to przed nami.
Tuszyńska wielokrotnie się zastanawia, dlaczego ją i jego spotkała taka tragedia, ile może wytrzymać człowiek. Szuka też odpowiedzi u innych, jak np. w "Homopatiens" Viktora Frankla. Czemu ona ma sprostać i czy istnieje sens w skrajnym cierpieniu? Dla niej, która jest w jego środku, nie istnieje. Jest agnostyczką i nie szuka dziecięcego pocieszenia w religii, chociaż po cywilnym bierze także obrzędowy ślub żydowski.
Książka Tuszyńskiej obejmuje okres półtora roku, od diagnozy do odejścia H. Ale już na pierwszej stronie jest wszystko: początek i koniec. Nie będzie linearnej fabuły, emocje od razu uzyskują maksymalne napięcie. Tuszyńska patrzy na swego ukochanego, który się przeobraża pod wpływem choroby, żegna się z nim codziennie, nie rezygnując z wiary w cudowne ocalenie. Dojrzewa tym szybciej, im szybciej postępuje destrukcja ciała i osobowości męża. Zaczyna rozumieć, że oboje żyją na wyspie, "gdzie nie ma przyszłości i czas się odlicza wstecz". Ale w tej wyspiarskiej inności też się toczy jakaś codzienność, trzeba chorego karmić, myć, przemawiać do niego. Trzeba walczyć o jego interesy, na przykład nie pozwolić, by hospicjum odebrało mu specjalistyczne łóżko. Na wyspie też się miewa humor lepszy lub gorszy, ma się wątpliwości co do swych podstawowych wyborów, ma się do siebie nawzajem żal o coś, a potem się przebacza. Udowodniono, że człowiek zbuduje dom w każdych warunkach. I takie razem-osobno to wciąż jeszcze Razem. Cenne, najcenniejsze wspólne życie.
"Umarliśmy 16 września 2006 o 16.32" napisała na ostatniej stronie, bo śmierć była ich wspólnym zadaniem, które wykonali pięknie. Ta intuicja wyrażona w użyciu liczby mnogiej jest bardzo ważna. Umarło Razem, jedno w dwojgu lub dwoje w jednym, to, co w każdym głębokim związku jest ową wartością dodaną. Mieli piękny los, chociaż na koniec tak trudny.
"Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną, Powiem ci: śmierć i miłość - obydwie zarówno. Jednej się oczu czarnych, drugiej - modrych boję. Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje".
To fragment wiersza Jana Lechonia, który mógłby być mottem do "Ćwiczeń z utraty". Miłość ma zawsze śmierć w tle i kto kocha, ten ślubuje im obu, po dwakroć. Ta prawda jest także rdzeniem opowieści Agaty Tuszyńskiej.
* Anna Janko - poetka, pisarka, krytyczka literacka
Ćwiczenia z utraty
Anna Janko *
Bałam się otworzyć tę książkę, chociaż czytanie to moje życie, a jej bohaterów widywałam, znałam.