Nie pisałam metafory
Katarzyna Kubisiowska rozmawia z Agatą Tuszyńską
Zaledwie rok po śmierci męża, Henryka Dasko, wydaje pani książkę na temat jego zmagania się z chorobą nowotworową. Czy „Ćwiczenia z utraty” nie ukazują się zbyt wcześnie?
Nie. Przez długi czas od momentu diagnozy nie potrafiłam posługiwać się słowem. Wydawało mi się bezradne i bezużyteczne wobec tragedii, jaka nas spotkała. Mężczyzna, z ktόrym miałam się zestarzeć jest śmiertelnie chory. Nie potrafiłam się z tym pogodzić, nie potrafiłam o tym pisać. Uważałam, że słowa nie uniosą ciężaru wyroku. Do pisania zachęcał mnie sam Henryk (pielęgniarkę mogę sobie wynająć, kim jesteś bez pisania, bez słόw? - powtarzał). Pilnował mnie wiedząc, że to jedyny sposób, który pozwoli mi przetrwać.
Zaczęłam robić pierwsze notatki osiem miesięcy po tym, kiedy dowiedzieliśmy się, co mu jest. A więc po dwόch operacjach na otwartym mόzgu i kryzysie bliskim śmierci. Pisaniem starałam się dotrzymać Mu kroku, opowiedzieć o Jego męstwie i walce, o miłości i nadziei wbrew wszystkiemu. Chciałam napisać taką książkę, bezpośrednią i gorącą. Nie, nie zamierzam się tłumaczyć, czy powstała zbyt wcześnie. Wrόciłam do zawodu, jakim jest pisanie. Opowiadam o moim doświadczeniu. W rytmie i układzie, jakie wyznacza mi wewnętrzna konieczność. Dlaczego nie czekałam? Dystans lat i metafizycznej odległości sprawiłby, że powstałby inny zapis, nie taki, jakiego chciałam. Opis walki z nowotworem nie byłby tą walką, na którą patrzyłam. Kolejne jej sceny, drobne zwycięstwa, miałyby już inny wymiar. Znaczenie symboliczne ma data wydania książki, która zbiega się z pierwszą rocznicą śmierci Henryka. To forma podziękowania za Jego obecność z moim życiu.
W takim pisaniu tkwi moralna dwuznaczność : autor przeżywa cierpienie, by wkrótce przekuć je w estetyczną jakość. Słowem, jego doświadczenie, to nawet najbardziej osobiste, nigdy nie pozostaje bezintersowne. Czy są tematy, których litertura nie może czy też nie powinna unosić?
Nie, nie przeżywa ich PO TO, żeby je opisać. Jest doświadczany, los przynosi mu cierpnienie i może sobie z dramatem poradzić. Poradzić, jak umie czyli SŁOWEM. Albo nie poradzić. Chodzi również o formę. O to, jak się pisze o sprawach najtrudniejszych, najbardziej bolesnych. Myślę, że wolno dotknąć piόrem każdego tematu, jeśli posiada się odrobinę pokory i talentu.
Podobno wybór formy jest sprawą etyki autora. „Ćwiczenia z utraty“ pisane są na ksztalt dziennika. Dlaczego?
Bo taki był porządek mojego losu. To było bardzo osobiste doświdczenie. Zapraszam czytelnika do świata choroby i cierpienia, na planetę rzeczywistą. Dla mnie świadectwo - zapis bezpośredni mają większą siłę rażenia. Fakty krzyczą, zdarzenia fabularyzowane oddalają istotę rzeczy, nie dotykają najczulszych strun. Tak jeśli chodzi o cierpienia wojny, jak umierania z powodu choroby.
Kiedy zmagająca się z nowotworem Susan Sontag postanowiła napisać „Chorobę jako metaforę“ zaznaczyła, że w swoim eseju nie chce opowiadać „jeszcze jednej historii w pierwszej osobie o tym, jak dowiedziała się, że ma raka, jak płakała, jak walczyła, jak ją pocieszano”. Postanowiła przekroczyć indywidualne doświadczenie. Dlatego skoncentrowała się na analizie militarnego języka, który towarzyszy procesowi pokonywania tej choroby i który niekorzystnie wpływa na pacjenta. Sontag chciała pokazać, że rak to nie wyrok, a choroba możliwa do przezwyciężenia. Wolała ukoić zbiorową wyobraźnię na jego temat, niż jeszcze bardziej ją rozbudzić.
Sontag była mniej chora i miała lepsze rokowania. Kierował też nią chyba inny cel - chciała karmić innych optymizmem. Uważała, że odważna walka przyniesie ocalenie. I my próbowaliśmy w to wierzyć przez dłuższą chwilę. Ale nowotworu Sontag i nowotworu Henryka nie można ze sobą porównywać. Diagnoza: glioblastoma multiforme (glejak) czwartego stopnia jest równoznaczna z wyrokiem śmierci. Już samo podjęcie walki wydawało mi się czynem bohaterskim, a trwanie w buncie i oporze wobec nieuniknionego graniczyło z cudem. To też daje nadzieję: siłą woli i miłości można przetrwać wiele, a nawet czerpać radość z życia w zagrożeniu i cieniu kresu. Nie pisałam metafory. Będę szczęśliwa jeśli powstanie ona w w głowach i duszach moich czytelników.
„Ćwiczenia z utraty” pokazują jak bardzo współczesność odseparowała człowieka od śmierci. Pani w pewnym sensie odnowiła dawny rytuał, który w XX wieku zaczął stopniowo zanikać, i „pozwoliła” mężowi umrzeć w domu.
Nigdy wcześniej nie zetknęłam się z tak ciężką chorobą. Nie wiedziałam jak się zachować wobec całej tej sytuacji. Wszystko, co robiłam było instynktowne, intuicyjne. Henryk był zbyt chory, by funkcjonować w domu, wymagał stałej specjalistycznej opieki medycznej, ale po zwiedzenieu kilku eleganckich hospicjów w Toronto, na zawsze porzyciłam myśl, by go tam umieścić. Nie przeżyłby tam ani doby. Chcieliśmy walczyć, chcieliśmy żyć. Nasze miejsce było przy sobie. I w domu. Dom był miejscem naszego życia, dlaczego miałby stchórzyć przy umieraniu?
W ”Drugiej przestrzeni”, swoim przedostatnim poetyckim zbiorku, Czesław Miłosz pisał m. in. o tym, że zanika myślenie metafizycznie, a w związku z tym śmierć dla człowieka staje się czymś przerażającym, od czego obsesyjnie odwraca oczy. Pani pozwoliła sobie na oswojenie śmierci?
Nie do końca wiem, co znaczy OSWOIĆ śmierć. Czy tylko wiedzieć, że czeka za rogiem? Czy może zgodzić się na jej obecność przyszywanej kuzynki, która prędzej czy później upomni się o swoje rachunki i prawa? Buntuję się przeciwko niej. Gardzę nią. I jestem/jestesmy na nią skazani. Przez lata żyłam tak, jakby śmierć nie istaniała. Byliśmy zbyt pyszni i mocarni, by wierzyć, że cokolwiek może nas pokonać. Szzczególnie, gdy byliśmy razem wydawalismy się sobie wszechmocni. Błąd!
Choroba pokazała nam inną planetę, dotkliwą i głęboka przestrzeń samotności i cierpienia. Szpital wbrew nam i logice naszych pragnień stał się stałym adresem. Nie było dokąd uciekać, nie było innego życia, rzeczywistość medycznej pułapki usidliła nas i nie pozwalała na ucieczkę. Zniknęło poczucie wszechmocy i bezpieczeństwa. Utknęliśmy we wszechświecie choroby.
Mieliśmy wielkie szczęście do przyjaciół. Stanęli przy nas murem i swoją opiekuńczością i przywiązaniem nadawali sens naszemu życiu, które straciło busolę.
Takie doświadczenie oswaja ze śmiercią?
Sprawia, że częściej mi towarzyszy. Nie tylko wtedy, gdy pada deszcz, także w słoneczne przedpołudnia, gdy spadają z drzew kasztany. Może ostatnie? Nie przewidywaliśmy w naszym życiu takiego rozwiązania, ani choroby, ani klęski. Chodzi o styl. Henryk umierał tak, jak żył. Pełną piersią, jeśli można tak powiedzieć, brawurowo, do dna. Dumnie. Bez słowa skargi.
W „Ćwiczeniach z utraty” istotną rolę gra wątek żydowski. Henryk Dasko emigrant 68 i pani, wnuczka zabitej podczas wojny Żydówki. W tym kontekście walka ze śmiercią nabiera wymiaru symbolicznego. Pokazuje, że nie wszyscy Żydzi w pokornym milczeniu przyjmują wydany wyrok. Nie powtarzają gestu posłusznego Bogu Izaaka czy Żydów idących „dobrowolnie” na śmierć w czasach zagłady.
Nie myślałam o tym w ten sposób. Nasz wspólny wątek żydowski stał się w pewnym momencie oczywistą warstwą naszego losu, nie próbowałam go rozdwajać ani interepretować. Był. Odwaga, jaką okazał mój mąż podczas miesięcy walki o życie stała się dla mnie miarą jego wielkości i człowieczeństwa. Nie obareczał mnie ani odpowiedzialnością, ani winą, ani łzami. Zapewne w czasie zagłady zachowałby się tak samo.
Choć tytuł pani książki mówi o utracie, to równie istotne jak ona, jest w niej zyskiwanie. Zyskiwanie żydowskiej tożsamości. Proces, który rozpoczął się już w poprzedniej pani książce „Rodzinnej historii lęku”, gdzie odtwarza pani dzieje swojej rodziny.
Moja wyobraźnia karmi się rozmyślaniami na temat getta, sytuacji pod szubienicą, czekania, cierpienia, skazania i niemożności ucieczki. To jest chleb powszedni moich myśli. Żadne objawienie. Po niemal dwóch latach walki z chorobą Henryka wiem, że trzeba się spieszyć z czynieniem dobra, z dzieleniem się sobą z innymi, z darowywaniem, bo nie wiemy, ile to jeszcze może potrawać. Może już dzisiaj jest nasz ostatni dzień. Sartre nas ostzregał i błagał: żyj tak, jakby życie miało się skończyć w tej chwili.
Żyjmy dla innych. Tak myślał i żył Henryk. Stąd tak wiele wsparcia od jego przyjaciół, naszej wybranej rodziny rozsypanej po całym świecie. Dawali nam poczucie bezpieczeństwa, kiedy ziemia usunęła nam się spod nóg.
Pytałam o żydowską tożsamość, ponieważ wielokrotnie w „Ćwiczeniach z utraty” podkreślała pani, że nie byliście ludźmi wierzącymi, a mimo to, po dwóch operacjach męża, zdecydowaliście się na żydowski ślub. Dlaczego?
Rzeczywiście, to był gest powrotu do tego, co łączyło naszych dziadów. Symbol przynależności. Rabin Marmur rodem z Polski, wieloletni rabin synagogi Holy Bloosom w Toronto udzielał nam ślubu i tańczył na naszym weselu przy klezmerskiej orkiestrze. On także chował Henryka na torontońskim żydowskim cmentarzu. Powrót do żydowskiej tradycji dawał mi swoiste poczucie bezpieczeństwa. Nie wiem, czy kiedykolwiek go doświadczyłam w tym wymiarze. Było w nim i żydowskie cierpienie i wojna, i wielkie zdolności przetrwania mimo wszystko.
Kiedy czytałam „Ćwiczenia z utraty” przychodziły mi na myśl te fragmenty dzienników Sandora Maria czy Ingmara Bergmana, w których opisują oni swoje umierające żony. Im bardziej choroba pomniejszała je jako ludzi tym bardziej były kochane przez swoich mężów. Jednym z największych testów na człowieczeństwo okazuje się długie, uciążliwe beznadziejne umieranie jednego z małżonków.
Nie zastanawiałam się nad tym, kiedy TO się działo. Najważniejsze było być przy Nim i trzymać Go za rękę. Nie byłam jedyna. Miał/mieliśmy przy sobie bliskich nam ludzi. Odchodził otoczony czułością.
RZECZPOSPOLITA, 2007 nr 234.