Uprawiam archeologię pamięci
Z Agatą Tuszyńską rozmawia Agnieszka Papieska
Cenioną pozycją w Pani twórczości jest książka Rosjanie w Warszawie, wydana w 1990 roku przez Instytut Literacki w Paryżu. Skąd u Pani zainteresowanie XIX-wieczną Warszawą pod zaborem rosyjskim?
Zawdzięczam to profesorowi Zbigniewowi Raszewskiemu, wybitnemu historykowi teatru, pod którego kierunkiem studiowałam w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej, a potem pisałam doktorat w Instytucie Sztuki PAN. Na przedmiot moich badań wybraliśmy z profesorem najbardziej skandaliczną postać w historii teatru – Marię Wisnowską, gwiazdę Warszawskich Teatrów Rządowych, która w wieku trzydziestu lat pozwoliła się zabić swojemu rosyjskiemu kochankowi Aleksandrowi Barteniewowi. To profesor nauczył mnie tego, że każde życie należy czytać na mapie czasu, w jakim się rozgrywało. W przypadku Wisnowskiej była to Warszawa drugiej połowy XIX wieku, stolica Priwislinskiego Kraju, w której rządzili Rosjanie. Jednym z nich był młody oficer grodzieńskiego pułku huzarów… Kiedy zastrzelił Wisnowską w garsonierze na Nowogrodzkiej, miał dwadzieścia jeden lat. Ta książka jest wynikiem ciekawości profesora Raszewskiego, który niestrudzenie zadawał mi pytania w rodzaju: jak wyglądały guziki na mundurach rosyjskich oficerów? Gdzie spędzali wieczory i noce? Ile kosztowały wizyty w domach schadzek na Powązkach? Jak wyglądały koszary? Gdzie stały cerkwie? W Warszawie pod okupacją rosyjską teatr – obok kościoła – był jedynym miejscem, w którym można było usłyszeć polski język, i oto warszawska gwiazda wdaje się w romans z Moskalem. Był to skandal na miarę zdrady narodowej, ale można to zrozumieć tylko wtedy, kiedy zna się historyczny kontekst. Pytania profesora Raszewskiego uświadomiły mi, że żadnego losu nie można wyabstrahować z historii. To była najważniejsza lekcja, jaką od niego odebrałam, wszyscy bohaterowie moich późniejszych książek są mocno osadzeni na scenie własnego życia.
Poza tym jestem warszawianką i interesują mnie dzieje tego miasta. Kiedy byłam bardzo młoda, wstydziłam się Warszawy, uważałam, że jest tyle wspanialszych miejsc, na przykład Paryż – pierwsze obce miasto, które poznałam zaraz po maturze i którym się zachwyciłam, ponieważ historię można było tam czytać z każdego domu, wszystko było na wierzchu. W Warszawie historia ukryta jest pod spodem, to miasto nadaje się do czytania warstwami. Pierwszą próbą takiej lektury była dla mnie właśnie XIX-wieczna Warszawa – przyglądałam się jej z perspektywy ulicy, parku, kawiarni, a Warszawskie Teatry Rządowe w XIX wieku stanowiły kopalnię wiedzy o mieście.
Teatrowi poświęciła Pani również książkę Gwiazdy i gwizdy: z dziejów publiczności teatralnej 1765–1939. We wstępie napisała Pani, że dzięki teatrowi doświadczyła goryczy przemijania. Zatem Pani późniejsze dążenie do tego, by ocalać to, co ulotne, zaczęło się w teatrze...
To była pierwsza moja książka, choć ukazała się po latach, napisałam ją również pod kierunkiem profesora Raszewskiego. Teatr fascynował mnie od dzieciństwa. Pamiętam, że podczas spektakli teatralnych, zawsze bardzo wyczekiwanych, miałam poczucie uczestniczenia w czymś niezwykłym, co za godzinę, dwie lub trzy przestanie istnieć. W wieku kilkunastu lat i później uważałam teatr za najwspanialsze zjawisko i nie mogłam się pogodzić z tym, że ta niepowtarzalna kompozycja, która powstaje przed moimi oczami, ma przepaść. Zaczęłam opisywać spektakle teatralne. Praca, na której podstawie dostałam się na Wydział Wiedzy o Teatrze kierowany przez Jerzego Koeniga, była analizą trzech przedstawień Wesela w reżyserii Adama Hanuszkiewicza. Oglądałam kilka razy tę samą realizację, żeby zobaczyć, czym się różni w zależności od dnia, aury, dyspozycji aktorów i publiczności, która w dużym stopniu stwarza spektakl. Profesor pozwolił mi napisać rzecz właściwie o historii Polski, bo w publiczności teatralnej – od początku powstania teatru w Warszawie do wybuchu II wojny światowej – odzwierciedla się przeszłość: widzimy, jak teatr reaguje na ważne wydarzenia społeczne, jak żyją w nim lub obok niego powstania narodowe, co czyni zeń cenzura i jakie potrzeby widza znajdują w nim zaspokojenie. Teatr stanowił dla mnie lustro epoki, bo profesor Raszewski sugerował, by opisywać nie tylko zdarzenie artystyczne, ale także jego codzienną scenografię. Co serwowano w bufecie? Czym obdarowywano gwiazdy w epoce ich świetności i czy złoty urynał był cenniejszy od brylantowej kolii? Jak działała klaka i kto ustalał jej cennik? Czy niepopularnych aktorów jedynie wysykiwano, czy może też obrzucano jajkami? Kto zwyciężał w walkach na oklaski: czakiści (zwolennicy amantki Jadwigi Czaki) czy wisnowczycy (wielbiciele Wisnowskiej)? Profesor wymagał wiedzy rozmaitej. Jaką trasą jechała do teatru Maria Wisnowska, ile razy w miesiącu zażywała kąpieli? Czy nosiła pończochy i gdzie można się było w nie zaopatrzyć? Musiałam znać wszystkie detale codzienności, by umiejętnie wprowadzić czytelnika w jej zakamarki.
W przypadku aktorów miała Pani do dyspozycji recenzje prasowe, fotografie, za to opisanie tak ulotnego zjawiska, jakim jest publiczność, i to sprzed stu lat, musiało być niezwykle trudnym zadaniem.
Nie boję się trudności. Przeciwnie. Trudności pobudzają do działania. Próbowałam odtworzyć wielorodną publiczność teatralną – inną w lożach, inną na parterze, jeszcze inną na jaskółce – wedle wszelkich możliwych źródeł. Przeszłość zostawia ślady. Istnieją dzienniki, wspomnienia, znane lub mniej znane, ludzi teatru i „cywilów”, afisze, zaproszenia na benefisy, rozmaite archiwalia – szukanie w tych materiałach elementów życia i budowanie z nich tego stugłowego potwora, jakim była teatralna publiczność, stanowiło fascynującą przygodę.
W swoich książkach wydobywa Pani z przeszłości zapomniane światy – przykładem może być biografia Isaaca Bashevisa Singera. Jak Pani poradziła sobie z odtworzeniem realiów życia pisarza i jego bohaterów w przedwojennej Polsce?
Na początku miałam pomysł, żeby w długim liście opowiedzieć Singerowi o tym, jak teraz wygląda żydowska Warszawa, Leoncin i Biłgoraj, miejsca, z którymi był związany. Ale zobaczyłam tam BRAK, PUSTKĘ, NIEOBECNOŚĆ. Nie chciałam, żeby musiał się z nimi konfrontować. Opuścił Polskę w 1935 roku, ale zachował w pamięci swój żydowski wszechświat. Nie mogłam mu tego odebrać. Przyznałabym wtedy, że jego powojenna decyzja nieodwiedzania Polski miała sens. W tej sytuacji zadecydowałam, że książka powinna się opierać na rozmowie z samym Singerem. Miałam już bilet do Nowego Jorku, kiedy w lipcu 1991 roku przyszła wiadomość o jego śmierci. Mój kolejny pomysł upadł, ale ponieważ tak jak on uważam, że przypadek jest maską na twarzy przeznaczenia, pomyślałam, że trzeba w inny sposób opowiedzieć jego historię.
Pojechałam do Nowego Jorku i próbowałam odszukać ludzi, którzy dzielili jego los w Warszawie. Chciałam zrekonstruować przedwojenny żydowski świat na podstawie ich opowieści. Oczywiście pamięć świadków nie jest moim jedynym źródłem, zwykle konfrontuję ją z twardymi dowodami: dokumentami, mapami czy innymi dotykalnymi elementami rzeczywistości. Co ciekawe, kiedy dzwoniłam do tych ludzi i triumfalnie oznajmiałam, że przyjechałam z Polski i chcę porozmawiać o wybitnym pisarzu żydowskim Isaacu Bashevisie Singerze, po drugiej stronie zapadała cisza. Nikt się ze mną nie chciał spotkać. Zrozumiałam, że trafiam w jakiś czuły punkt. Wcześniej przeprowadziłam wiele rozmów ze starymi ludźmi, na przykład w Izraelu, i wiem, że chętnie dzielą się swoją przeszłością, a tu natrafiłam na dziwny opór. Spróbowałam ponownie i tym razem prosiłam o rozmowę o nich samych i o ich życiu. Umawiali się ze mną natychmiast. To były niezwykle ciekawe opowieści, również o żydowskiej Warszawie i środowisku literackim języka jidisz. Pojawiał się tam i Singer, ale okazało się – ku mojemu wielkiemu zdziwieniu – że był bardzo nielubiany przez swoich żydowskich kolegów. Uważali, że zdradził Żydów, że w swoich książkach wyjawił gojom tajemnice żydowskiego świata. A szczególnie mieli mu za złe, że ośmielał się pisać o tym narodzie bez należnego po Zagładzie szacunku, że zamiast pomnika, jaki należał się ofiarom, opisywał codzienność Krochmalnej i okolic wedle własnych reguł przyzwoitości (czytaj: nieprzyzwoitości!). No bo jak można, po tym, co ich spotkało, wspominać o żydowskich złodziejach i żydowskich prostytutkach…?
Decyzja o pracy nad biografią Singera była ważnym momentem w moim życiu, ponieważ wtedy po raz pierwszy odeszłam od teatru. Tłumaczyłam profesorowi Raszewskiemu, że muszę zapisać żydowski świat, który niknie na moich oczach. Oczywiście, odszedł, czy może raczej został unicestwiony, już wcześniej, ale mnie się zdawało, że potrafię go z kawałków pamięci poskładać. Tak powstała moja dziwna książka-kalejdoskop pod tytułem Singer. Pejzaże pamięci: jest tam wątek Singera jako człowieka i pisarza, są obrazy miejsc, z którymi był związany przed wojną, i jest obraz tych miejsc, już bez Żydów, z lat dziewięćdziesiątych, kiedy trwała moja podróż. Teraz ta książka wyglądałaby zupełnie inaczej, ponieważ zarówno te miejsca, jak i świadomość historyczna w Polsce na temat Żydów zmieniają się. Kiedy ja byłam w Biłgoraju, mało kto wiedział, że stąd pochodzi rodzina Zylbermanów, w której urodziła się matka Bashevisa. Dzisiaj odbywa się tam część festiwalu Singera, organizowanego od kilku lat przez Gołdę Tencer, a na biłgorajskim rynku śpiewa się żydowskie piosenki i wystawia spektakle według prozy Singera.
Jak to się stało, że skierowała Pani swoje zainteresowania ku Singerowi, porzucając na jego rzecz teatr?
Powód był prosty, moja mama w pewnym momencie zdecydowała się powiedzieć mi, że jest Żydówką. Stało się to dość późno, miałam dziewiętnaście lat. Nie bardzo wiedziałam, co z tą informacją zrobić. Zaczęłam studiować żydowski świat. Spróbowałam wejść w niego przez lekturę książek autora Sztukmistrza z Lublina. Singer wydał mi się najlepszym przewodnikiem – żydowski pisarz z Polski, tworzący w jidisz i wyznający zasadę, że należy pisać o tym, co zna się najlepiej. Dla niego znaczyło to: Krochmalną i okolice. Tej zasadzie pozostał wierny i do końca wracał pamięcią (i piórem) do owego dziecinnego wszechświata warszawskiej ulicy i jej mieszkańców.
Na kartach książek Singera odnajdywałam świat moich przodków i próbowałam się go nauczyć, bo nic o nim nie wiedziałam. W domu panowało na ten temat kompletne milczenie. Nie miałam pojęcia, będąc jako dziecko w Kazimierzu nad Wisłą, że kino, do którego chodziłam, było żydowską synagogą, że góra, na której wygrzebywałam dziwne kamienie z ziemi, była żydowskim cmentarzem. Dopiero Singer wprowadził mnie w ten świat i odsłonił przede mną jego przeszłość. Chciałam zobaczyć, jak wygląda Leoncin, gdzie stał dom Singerów, jak Radzymin, gdzie jego ojciec był rabinem, co dzieje się w Zamościu czy Goraju, które były ważne dla jego prozy. Nie potrafiłam pisać o swoim sekrecie, swojej ledwo odkrytej żydowskiej tożsamości wprost, więc postanowiłam odwołać się do świata istniejącego na kartach prozy Singera, i skonfrontować go z moją polską świadomością. To była pierwsza próba odpowiedzenia na pytanie, kim są Żydzi dla tego kraju i kim są dla mnie.
Jak odpowiedziała Pani sobie na to ostatnie pytanie?
Myślę, że odpowiedziałam Rodzinną historią lęku, jedenaście lat po biografii Singera. To było wielkie wyzwanie: nauczyć się mówić o tym bezpośrednio i zrozumieć, że żydowska genealogia mojej matki jest równie ważnym elementem mojej tożsamości jak polska genealogia mojego ojca, obie w równym stopniu wpływają na to, kim jestem. Uważam, że nasi przodkowie tworzą naszą tożsamość i nie ma ucieczki od przeszłości – dlatego warto ją w sobie odkryć i spróbować przerobić na coś, co jest bogactwem, a nie klęską i wstydem. Przez wiele lat żyłam na aryjskich papierach mojej matki, ponieważ myślałam, że musi istnieć jakiś ważny powód, dla którego sama to przede mną ukrywała. Próbowałam oswoić ten dotkliwy lęk… Zrozumieć jego źródło i wyzwolić się z niego. Jednak do tego, by czerpać dumę ze swoich korzeni, musiałam dorosnąć…
Rodzinna historia lęku jest też wyrazem buntu przeciwko milczeniu. Nie chcę, by ci, których zabrała wojna, byli po raz kolejny unicestwiani, zatajani w domowej historii. Ta książka to nie tylko wspomnienie o rodzinie, to budowanie tej rodziny od nowa: babki, matki mojej mamy, która miała grób w Otwocku, jej rodziców, i dziadków. Przedborscy, Goldsteinowie… Nie ma ani ich zdjęć ani portretów, nie wiem, w jaki sposób mówili, co lubili, jakie czytali książki… Moim obowiązkiem jako pisarza i jako osoby stało się odbudowanie ich losu, wydarcie go niepamięci. Nie ma żadnego powodu, aby zostali zmilczani – byłoby to zwycięstwo Hitlera. Rodzinna historia lęku jest powiedzeniem światu: ci ludzie byli, są dla mnie ważni i nie godzę się na to, co ich spotkało.
Szukając przodków swojej mamy, trafiła Pani do Łęczycy. Jak Pani odnajdywała dawne ślady rodziny?
Tu była do wykonania praca, do jakiej zostałam dobrze przyuczona przez profesora Raszewskiego, który niestety nie dożył kolejnych moich książek. On mnie nauczył cierpliwości i zasiał we mnie przekonanie, że warto podejmować wysiłek archiwalny, czasem wręcz archeologiczny. Pamiętam, jak szukałam – na życzenie profesora – metryki urodzin Marii Wisnowskiej. Zadanie niemal niemożliwe do wykonania! Podawała kilka różnych dat urodzin, nie wiedziałam, w jakiej parafii w Warszawie była chrzczona, ani nawet, czy pisownia jej nazwiska jest prawidłowa. Wszystko „działo się” ponadto po rosyjsku… Profesor znalazł na mnie sposób, nie mówił: „proszę to odszukać”, tylko pytał: „Jak to? Pani nie może tego znaleźć?”. Kiedy wreszcie po wielu miesiącach odnalazłam ten dokument, otworzył się przede mną cały świat przeszłości. Nagle poznałam rodziców Wisnowskiej i dziadków, ich wiek, zawody, majątki. Z Łęczycą było podobnie. Przeszukiwałam tamtejsze archiwum najpierw po omacku. Potem przy pomocy nieocenionego Mirka Pisarkiewicza, nauczyciela historii. To się stało obsesją. Nie mogłam się doczekać, kiedy znowu tam pojadę i będę szperać w starych dokumentach.
Szybko zaczęły się nam odsłaniać kolejne warstwy przeszłości, każdy dokument otwierał nowe pokoje, wrota, kamienice, synagogi… To było jak śledztwo, jak praca detektywa. Chyba urodziłam się do tego zawodu, w moich książkach wciąż uprawiam śledztwo biograficzne.
Znalazłam na przykład fotografię mojego łęczyckiego pradziadka – po kilku miesiącach poszukiwań nagle zobaczyłam jego twarz na pożółkłym skrawku podania. Takie odkrycie to niezwykły dar. Inne drobiazgi traktowałam podobnie – zapis o datku na synagogę, o głosowaniu w magistracie, o drukarni i składzie win i wódek… Z tych okruchów budowałam nieznaną i niedostępną mi dotychczas rzeczywistość moich przodków. Prababcia Jecia, do której jestem podobna, znana mi była jedynie z legendy, a tu w dowodzie osobistym, zakopanym w łęczyckim archiwum, odnajduję zapis o kolorze jej oczu i włosów… Uprawomocniam jej istnienie. I choć nadal nie wiem, jaki miała głos, jak mówiła po polsku i czy fałszowała, śpiewając piosenki, mam na czym „ustawić” wyobraźnię. A potem szukam świadków. Babcię Jecię pamiętała jeszcze jej sąsiadka, która czesała jej długie włosy, i opowiedziała mi o tym nad morzem w Tel Awiwie. Staram się wygrzebać z pamięci świadków i z dokumentów fragmenty przeszłości, bo dzięki nim cienie, które nie mają dla mnie twarzy, zyskują jakieś rysy. Czasami wyłoni się tylko profil, czasem ledwo widoczny szkic, niekiedy zamazany obraz, ale wtedy próbuję go dopełnić, uzupełnić sobą – piszę, jak myślę, że było.
W Rodzinnej historii lęku, w rozdziale zatytułowanym Woldenberg, można prześledzić, jak odtwarza Pani przeszłość, mając w ręku jeden dotykalny ślad – drewniany grzybek do cerowania…
Ten grzybek dała mi druga żona mojego dziadka Szymona, mówiąc: „Zobacz, w ten sposób twój dziadek przetrwał pięć lat w Woldenbergu”. Jakiś element rzeczywisty, choćby niewielki, jest dla mnie szczeliną, przez którą wchodzę w przeszłość i zaczynam ją rekonstruować albo wyobrażać sobie, albo jedno i drugie. Tak było z czarną torebką mojej babki, którą po latach dostałam od mamy. Z tej małej torebki próbuję wysnuć los pierwszej żony mojego dziadka, której nie znałam, bo zginęła w 1944 roku. Co ciekawe, to jest torebka z aryjskiej strony, w środku nie ma słowa prawdy – a tylko polskie przebranie, barwy ochronne. A jednak to rzeczywisty dowód na jej istnienie. Metryka urodzenia na nazwisko Zofia Zmiałowska, listy od córki, mojej mamy, rachunki w notesie, piosenki żołnierskie i przepisy na desery. Wszystko jej i nie jej jednocześnie. Moja babka nazywała się Adela Goldstein… Torebka należy do innej jej, którą stworzyła i zniszczyła wojna. Maluję jej postać z tego, co mam. W przypadku dziadka takim śladem z przeszłości był grzybek do cerowania. Dziadka znałam, bo towarzyszył mojemu dzieciństwu i młodości, ale nigdy nie mówił o tym, co było. Ani o wojnie, ani o swoim żydostwie. Nie potrafiłam sobie Woldenbergu wyobrazić, dlatego tam pojechałam. W dawnym obozie założono po wojnie tuczarnię świń, przeszłość wyznaczał obrys muru. Może ja nie mam wyobraźni, ale zawsze do tego, żeby coś opisać, potrzebuję kawałka rzeczywistości, choćby był to tylko ledwo widoczny ślad.
Stojąc przed bramą obozu w Woldenbergu, wypowiada Pani znamienne zdanie: „Przyjechałam tu, żeby odwrócić bieg zapomnienia”. Co Pani każe toczyć tę nieustającą walkę z czasem?
Jest we mnie wielka niezgoda na to, że pewne światy giną, zarastają inną, nową i pospolitą rzeczywistością. A ponieważ przeszłość wpływa na to, kim jesteśmy, trzeba ją wskrzeszać. Byłam niedawno w Kazimierzu, gdzie jako mała dziewczynka obserwowałam Marię Kuncewiczową i myślałam, jak to wspaniale być pisarką. Pisarka to taka pani – sądziłam wówczas – która nosi bursztynowe korale i spaceruje po pięknym ogrodzie wokół swojego domu, dyskutując z ważnymi gośćmi z zagranicy. Chciałam być jak ona. Próbowałam niedawno zabawić się w archeologa własnej pamięci i zauważyłam, że i to się staje coraz trudniejsze. Zmienia się rzeczywistość widzialna i odchodzą świadkowie. Nie ma już nie tylko Jerzego Kuncewicza, Marii Kuncewiczowej i ich rówieśników, ale także Adama Hanuszkiewicza, który wraz z Zofią Kucówną towarzyszył moim wyprawom do Kazimierza. Kolejne losy i lądy ulegają zatopieniu, a ja się na to nie chcę zgodzić. Stąd ten wysiłek, żeby próbować je ocalić. Nie wiem, czy jest to komuś potrzebne, być może robię to tylko dla siebie. Czy ci ludzie tłumnie spacerujący dziś nad Wisłą, wiedzą cokolwiek o tym, jak bogaty i różnorodny był świat Kazimierza lat trzydziestych? Nie wiem, ale uważam, że moim obowiązkiem jest pamiętanie i przywracanie pamięci. Tę powinność sama sobie narzuciłam, ale może trafniej byłoby nazwać ją koniecznością?
Zbiór reportaży izraelskich Kilka portretów z Polską w tle też wyrósł z tego obowiązku?
Z pewnością. W 1991 roku pojechałam do Izraela po raz pierwszy i pamiętam, że największym moim zdziwieniem było to, że każdy człowiek w pewnym wieku nosi w sobie jakąś niezwykłą historię. Dramat wojny, ocalenie, pogrzebanie złudzeń, zmiana ojczyzny, wykorzenienie, poczucie krzywdy, gorycz… Zachłysnęłam się bogactwem ludzkich losów, każdego chciałam wysłuchać, każdy ocalić. Utożsamiałam się już wówczas z żydowskim losem, także okupacyjnym, bo fakt, że go nie doświadczyłam - jak moja rodzina - to jedynie kwestia przypadku. Gdybym urodziła się wcześniej… Stąd moja potrzeba dokumentowania takich przeżyć.
Jednym z najbardziej poruszających przeżyć, zapisanych w Rodzinnej historii lęku, jest historia Pani babci Adeli, która trzymając za rękę córeczką, czyli Pani matkę, wychodzi z getta i wpada na człowieka grożącego, że wyda je w ręce gestapo, jeśli się nie wykupią. Wtedy niczym ratunek podjeżdża dorożka – wsiadają, jadą. Pani babcia już chce dziękować dorożkarzowi, gdy ten odwraca się i mówi: „Myślałaś, Żydówo, że cię nie oddam tam, gdzie twoje miejsce?” – i zatrzymuje się przed siedzibą gestapo w Alei Szucha. Żeby się wykupić, musiały oddać wszystko, co miały, a i tego było mało. Jak można uporać się z taką historią?
No właśnie… Czy po tak drastycznej konfrontacji ze złem, po zdradzie, wydaniu – czy po czymś takim można jeszcze zaufać komukolwiek? Nie potrafię jednoznacznie na to pytanie odpowiedzieć. Staram się ufać, staram się być otwarta wobec świata i innych, ale zdarza mi się czasami nakładać na dziś tamten kawałek historii, a wtedy wraca lęk.
Czy po tym, kiedy poznała Pani tę historię – i podobne do niej – uważała Pani takie zachowania za typowe dla Polaków podczas wojny?
Nie. Kiedy byłam po raz pierwszy w Izraelu i słuchałam tych wszystkich antypolskich wypowiedzi Żydów, którzy przeżyli wojnę w Polsce, czułam bunt. I ból. Oczywiście wiedziałam o istnieniu szmalcowników, o ludziach wydających innych za kilogram cukru, o samosądach. To także była codzienność okresu wojny. Chyliłam głowę wobec tych okrutnych doświadczeń i cierpiała przez nie moja polska połowa. Lecz do uznania ich za powszechne daleka droga. Nie wolno generalizować! To nic nie daje. Obca jest mi licytacja krzywd. Uważam, że leczy prawda – tak o polskim antysemityzmie, jak o żydowskiej kolaboracji, o denuncjowaniu Żydów, ale i o żydowskiej policji, o Judenratach i o Armii Krajowej. Wiedza zamiast obnoszenia ran, mrożkowego „wybili, panie, wybili!”… Moje książki opowiadają o indywidualnych losach, w których przegląda się historia. Na przykład w Oskarżonej: Wierze Gran pokazuję nie tylko życie popularnej śpiewaczki, ale także kawiarnię „Sztuka”, codzienność artystów w warszawskim getcie, a później ich trwanie w przedłużonym cieniu wojny. Niemożność wyplątania się z sieci pomówień. Smak piętna. Krzywicka. Długie życie gorszycielki – przedstawia los jej samej, ale także obraz inteligencji polskiej żydowskiego pochodzenia w perspektywie całego wieku XX, od Syberii, przez „Wiadomości Literackie”, górkę w „Ziemiańskiej” i figle Skamandrytów w latach trzydziestych, okupacyjne peregrynacje, ukrywanie się, powrót do nowego życia – aż po socrealizm i w końcu emigrację. Mam wrażenie, że tylko wtedy, gdy będziemy sobie opowiadać o swoich losach – Polacy Żydom, Żydzi Polakom, Niemcy Polakom, Żydzi Niemcom – mamy jakąkolwiek szansę na porozumienie. Nie chodzi o to, żeby się oskarżać, ale o to, by próbować zrozumieć przeszłość i zbudować jakiś most, po którym będziemy mogli iść dalej. Dlatego bardzo mnie zabolał fakt, że pamięć o Wierze Gran dzieli ludzi a nie łączy.
Pokazała Pani losy Wiery Gran w całym ich skomplikowaniu.
Bo nie ma jednej prawdy, jest prawda każdego z nas. Czasami pokrywa się z prawdą innych, niekiedy pozostaje osobna. Oddałam w tej książce głos Wierze Gran, pokazałam świat, w którym dział się jej los, czyli getto - zamknięte miasto za murami, które przecież było żywym organizmem. Jego żydowscy mieszkańcy nie od razu wiedzieli, że czeka ich śmierć, przeciwnie, sądzili, że tu będzie bezpiecznie, sprowadzali rodziny, próbowali budować życie… Pracowali, chodzili do szkół, lekarzy, fryzjerów i na koncerty. Nie wszyscy, nie każdy wiązał koniec z końcem, ale byli też ludzie zamożni. Szczególnie na początku. Kiedy młoda pieśniarka Wiera Gran wchodziła do getta, nie wiedziała, że na horyzoncie jest Treblinka. Zarzucanie jej, że chciała być gwiazdą w getcie, chciała zarabiać pieniądze, nie ma żadnego sensu. Chciała. Dla siebie. Dla innych. Zetknęłam się z wieloma bojowcami getta, którzy kompletnie negowali fakt istnienia kawiarni, teatru, rozrywki w getcie. To tak jak z Singerem, któremu zarzucano, że pisze o żydowskich złodziejach i prostytutkach – jak on może, skoro wszyscy zostali zgładzeni. Ale czy fakt, że istniał żydowski półświatek, umniejsza wagę cierpienia tych, którzy zginęli? Czy napisanie, że w getcie działały kawiarnie, to plucie w żydowskie gniazdo, czy może próba trzymania się rzeczywistości?
W książce Oskarżona: Wiera Gran Pani bohaterka, którą oskarża się o kolaborację, o to samo oskarża Władysława Szpilmana. Rodzina pianisty wytoczyła Pani proces, jednak sąd uznał, że wolno biografowi przytaczać słowa swojego bohatera.
Nawet sąd apelacyjny przyznał mi to prawo. Dyskusje wokół tej książki były w Polsce burzliwe właśnie z powodu Szpilmana, choć nie jest to książka o pianiście, tylko o śpiewaczce, której los splótł się w pewnym momencie z jego losem i której udzieliłam głosu, ujawniając jej poglądy, sny i obsesje. To cała moja wina. Ale może dzięki tej burzy książka jest dziś dostępna w piętnastu językach, a dla mnie ważniejsza jest dyskusja z czytelnikami w Salonikach, Madrycie, Nowym Jorku na temat granic, do jakich człowiek może się posunąć, żeby przeżyć, niż roztrząsanie, czy miałam prawo zacytować słowa dotyczące Władysława Szpilmana. Dla wielu moich amerykańskich czytelników ta książka stała się zupełnie nowym doświadczeniem getta. Zwykle przedstawia się je w schyłkowym okresie, jako miasto głodu i śmierci, tymczasem na początku ono tętniło życiem. Młodzi chłopcy, którzy zajmowali się w getcie szmuglem, mówili mi po latach, że nigdy nie mieli tyle pieniędzy, co wtedy. Ludzie chodzili słuchać Wiery Gran i Władysława Szpilmana, którzy zdecydowali się pozostać artystami i uprawiali swoją sztukę nie tylko po to, by się utrzymać, ale także po to, żeby dać swojej publiczności chwile oddechu – chwile, które przenosiły ich słuchaczy przez ten krótki czas, kiedy słuchali piosenki o miłości, tanga czy walca, w czas sprzed wojny. Wiera Gran mówiła o swoich występach jako o mszy zapomnienia, i tak samo pamięta to wielu jej słuchaczy.
Historia Wiery Gran jest dużo bardziej skomplikowana niż może się wydawać. Wielu ludzi, którzy przeżyli wojnę, zamykało drzwi przeszłości i budowało nowe życie, innym się to nie udawało. Wierze Gran nie pozwolono zapomnieć o wojnie. Sieć pomówień i plotek - mimo uniewinniających wyroków sadowych - zamieniły jej życie w piekło. Gorsze może niż okupacyjne. Wówczas dzieliła los innych Żydów, później, jako jedna z nielicznych ocalałych, stała się kozłem ofiarnym i do końca nie udało się jej zmyć z siebie piętna kolaboracji.
W Pani twórczości jest książka, która – inaczej niż pozostałe – stanowi zapis teraźniejszości. Mam na myśli Ćwiczenia z utraty, poświęcone utrwaleniu ostatniego roku życia Pani męża, nieuleczalnie chorego na raka. Mówi Pani, że jest to książka, której nie trzeba się bać, ale czy Pani sama nie bała się naruszenia tabu związanego z odchodzeniem najbliższej osoby?
Nie, ja się nie bałam, ale okazało się, że powinnam. Uświadomili mi to dziennikarze przy pierwszych rozmowach, ponieważ wszyscy pytali, dlaczego napisałam tę książkę tak wcześnie. Nie rozumiem tego pytania, nie rozumiem, dlaczego miałoby to być naruszenie tabu i dlaczego nie miałabym prawa wyrazić swojego bólu i rozpaczy. Widzę na spotkaniach autorskich, że jest to książka chyba najgłębiej przeżyta przez czytelników, wielu z nich mi za nią nadal dziękuje.
Nie bałam się przede wszystkim dlatego, że mój mąż Henryk Dasko, chory i umierający, chciał, żebym tę książkę napisała. Po jego odejściu dawała mi ona możliwość obcowania z nim jeszcze jakiś czas. Powiedziałam, że nie należy się jej bać, ponieważ są czytelnicy, którzy odczuwają lęk przed dotknięciem granicznej sfery życia, boją się, że to ich za bardzo dotknie, zaboli. Zapewne to jest trudna lektura – nie wiem, ponieważ nie czytam swoich książek po wydaniu – ale mam wrażenie, że ta książka podejmuje tematy, które dotyczą wszystkich: choroba, konfrontacja z nieszczęściem, odchodzenie najbliższych. Nie bez powodu Ćwiczenia z utraty istnieją w języku koreańskim, jak żadna inna moja publikacja. Wydawca w Korei powiedział: „To się każdemu z nas zdarzyło albo zdarzy”. Sądzę, że gdybym napisała requiem albo wybudowała pomnik rok po śmierci mojego męża, nikogo by to specjalnie nie zbulwersowało. Okazuje się, że słowa poruszają dużo bardziej. A może tylko inaczej?
To jest książka o miłości, chociaż wolałabym jej nigdy nie napisać.
Henryk Dasko poznał Panią z Mary Ellen Tyrmand, która po śmierci Leopolda Tyrmanda odnalazła i przekazała Pani ich korespondencję – tak powstała książka Tyrmandowie. Romans amerykański.
Mój mąż niezwykle cenił twórczość Tyrmanda, opracował oryginalną wersję jego Dziennika 1954. Był wybitnym eseistą i wybitną umysłowością. Zamierzał napisać biografię Tyrmanda, którego poznał w Ameryce, jednak nie zdążył tego zrobić. Przyjaźniliśmy się obydwoje z Mary Ellen Tyrmand. Po śmierci Henryka spędzałam wiele czasu z wdową po autorze Złego. To, co mówiła o Tyrmandzie w prywatnych naszych rozmowach, daleko odbiegało od jego wizerunku znanego nad Wisłą. Tu pamiętamy go jako don juana w marynarce w kratę, butach na słoninie i w czerwonych skarpetkach, bywalca SPATiFu i Legii, „celebrytę” lat 50-tych.… Ona opowiadała o zupełnie innym mężczyźnie. Czułam, że to ważne oblicze tego autora, ale sama relacja żony wydawała mi się zbyt wiotka na książkę. Kiedy nieoczekiwanie odnalazła listy z pierwszego okresu ich znajomości, listy, którymi go uwiodła – ona: doktorantka iberystyki na Uniwersytecie Yale, jego - pisarza z Polski, antykomunistycznego publicystę prestiżowego „The New Yorkera” – zdałam sobie sprawę, że to składa się na opowieść. Tak powstała książka – portret tego związku, Pigmaliona i Galatei, starszego europejczyka, który otwiera świat młodziutkiej amerykańskiej dziewczynie. Wierzyła na słowo, że w swojej ojczyźnie był znanym pisarzem i ważną postacią. Przekonała się o tym niedawno, kiedy odwiedziła Polskę z okazji promocji Romansu amerykańskiego. Konfrontacja z legendą Tyrmanda była dla niej radością i wyzwaniem. Nie znała uwodziciela znad Wisły, jej mąż nie lubił, gdy ubierała się zbyt wyzywająco, był o nią zazdrosny. Chciał dzieci i był ze swojego ojcostwa dumny (miał z Mary Ellen bliźnięta), co zasadniczo odbiegało od jego dawnego wizerunku. Tyrmand amerykański jest dla mnie zaprzeczeniem siebie samego z okresu żelaznej kurtyny. Zbudował w Ameryce nowe życie, nie pozostawił jednak z tamtego czasu żadnego znaczącego dzieła.
Pani najnowsza książka Narzeczona Schulza różni się od poprzednich dużo większym udziałem wyobraźni. Gdzie przebiega granica, poza którą biografia staje się fikcją literacką?
Ta książka nie jest biografią. Jest opowieścią biograficzną i jak zastrzegam na początku, stanowi grę pamięci i wyobraźni. Pozwalam sobie tutaj na wmyślanie się w postać i oddanie jej głosu lecz bez twardych dowodów, ugruntowania w źródłach. Mam parawany zdarzeń i faktów, pomiędzy którymi poruszam się siłą wyobraźni. Owszem, pewne dygresje są może daleko posunięte, ale ciągle sądzę, że pozostają w duchu mojej bohaterki.
Narzeczona Schulza jest moją impresją na temat miłości artysty i jego muzy. Niezwykłe jest to, że istniała kobieta, którą ten genialny twórca chciał poślubić. Z wieloma obcował wcześniej uczuciowo i intelektualnie, do wielu pisał listy, co dla niego było czynnością wręcz intymną. Philip Roth żartował, że autor Sklepów cynamonowych prowadził życie erotyczne korespondencyjnie… Coś w tym jest. Dużo znaczyło dla niego dzielenie się sobą, swoją samotnością i wyobraźnią, z kobietami właśnie. Ów skromny nauczyciel rysunku wiódł wielki listowy dyskurs ze światem z prowincjonalnego Drohobycza, z którego nie chciał wyjeżdżać, twierdząc, że straci swoją życiodajną glebę. Przyjaźnił się z wieloma kobietami, oświadczył się tej jednej. Pięknej, dużej, wykształconej nauczycielce, której miłości był pewien.
Pomysł na opowieść wziął się z listów, które dostałam od Biety Ficowskiej – listów Józefiny Szelińskiej, Juny, znanej z dedykacji na Sanatorium pod klepsydrą, do Jerzego Ficowskiego, wybitnego poety i biografa Schulza. Korespondowała z Ficowskim niemal pół wieku, dzieląc się z nim wspomnieniami na temat Bruna – takiej formy imienia używała – ich związku, wspólnych literackich fascynacji. Szukała kontaktu z pisarzem, który postać i twórczość geniusza z Drohobycza przywrócił polskiej scenie literackiej i rozsławił na świecie. Dzięki zebranym przez niego materiałom Józefina miała niezwykłą możliwość „przeczytania” swego losu na nowo, w perspektywie nieznanych jej faktów i listów, jakie Schulz pisał w czasie trwania ich związku do innych kobiet. Zmagała się z tym doświadczeniem sama. Dla świata była samotną i zasznurowaną dyrektorką gdańskiej biblioteki. Nie zbudowała po wojnie rodziny. Wyobrażam sobie, że to przez Bruna, z którym nie mogła przez lata się rozstać. Prowadziła z nim dialog do końca swojego życia. Najbardziej fascynująca była dla mniej w tej pracy konfrontacja wykluczających się niekiedy skrawków ludzkiej pamięci, odnalezionych wspomnień, odkrytych po latach faktów.
Czy Pani wykorzystuje wszystko, czego się dowie o swoim bohaterze? Mam na myśli informacje, które rzucają na niego złe światło.
Używam tylko tych elementów, które są ważne dla opowieści. Czasami wiem więcej o swoim bohaterze lub o postaciach towarzyszących, niż to w książce ujawniam, ale informacje, które pomijam, nie tworzą właściwego wizerunku postaci. Amerykanie mówią, że są irrelevant to the story. Ważne jest, po co pisze się książkę. Coś co rzuca cień na bohatera, może być także w różny sposób przekazane. Ja chcę moje postaci ZROZUMIEĆ, nie zdemaskować czy ośmieszyć. Używam wszystkich farb, by namalować portret, także szarości i czerni, bo taki właśnie jest człowiek - niejednoznaczny. Nigdy czarny lub biały. Różny w zależności od okoliczności życia, zaplątany we własne wybory, tajemniczy. Staram się być uczciwa wobec moich bohaterów, prezentować ich prawdę. Zgodnie z własnym sumieniem. I na własną odpowiedzialność.
Czy tak głębokie wniknięcie w cudzy los pozwala Pani również na lepsze zrozumienie samej siebie?
Z pewnością. Myślę, że każda z postaci w momencie, gdy się nią zajmowałam, odpowiadała na jakieś ważne dla mnie pytania.
Próbując wniknąć w mojego bohatera, zyskuję możliwość przeżycia innego losu. Kiedy wchodzę w jego buty i patrzę w lustro, widzę zarówno jego, jak i własną twarz. Mnie samą, która na niego patrzy. Sądzę, że nietrudno byłoby opowiedzieć o mnie, posługując się postaciami kobiet, których los przykuł moją uwagę: Wisnowska, zafascynowana miłością i śmiercią, Warszawą i scenicznym spełnieniem, Krzywicka, zakochana w Boyu, starszym od niej dwadzieścia pięć lat, Mary Ellen Tyrmand, która widzi mistrza w swoim mężczyźnie, czy Wiera Gran stojąca przed wyborem: jak ocaleć, nie tracąc siebie, jak budować własną tożsamość w sytuacji zagrożenia, jak żyć z piętnem. Opowiadając o czyimś życiu, zaspokajam także moją ciekawość miejsc. Na przykład bardzo cenne jest dla mnie odkrywanie różnych oblicz mojego miasta, Warszawy: Paryża Północy w XIX wieku, stolicy literatury, gdy jej życie toczyło się w „Ziemiańskiej”, Qui pro quo i na żydowskich Nalewkach, i w czasie, kiedy stał tu mur getta – mur, który stale tkwi we mnie. Moja praca niezmiennie mnie fascynuje. Ciągle jestem ciekawa innych ludzi i ich historii.
Kto będzie Pani następnym bohaterem?
Wiem i nie wiem. Za wcześnie, by o tym mówić. Teraz jest pora na dialog z czytelnikami o Narzeczonej Schulza. O tym, na ile jesteśmy świadomi naszego życia, na ile jest ono naszą własnością i jak może być czytane po latach. Tym rozmyślaniom i mojej codzienności towarzyszy jamnik Lonia. On i jego sławni koledzy zostaną przeze mnie sportretowani w kolejnej opowieści…
NOWE KSIĄŻKI 2015 nr 10