Skip to main content
Rodzinna Historia Lęku

Zostałam z podłością ludzką

Angelika Kuźniak rozmawia z Agatą Tuszyńską

- Zostałam z podłością ludzką. Z krzywdą Wiery, z niewyjaśnioną tajemnicą i przekonaniem, że nigdy nie będę umiała tego ocenić - Agata Tuszyńska w rozmowie o swojej książce "Oskarżona: Wiera Gran".

Jerzy Giedroyc ostrzegał panią przed napisaniem tej książki.

Powiedział: "Niech pani tego nie robi, bo znienawidzą panią i Polacy, i Żydzi. I jedni, i drudzy z trudnością znoszą publiczne pranie sumień i obnażanie wojennych słabości. Żydzi nie wybaczą tego, że pani mówi o kabaretach w getcie, o powojennych procesach i o tym, że wśród tych, którzy przeżyli, była taka nienawiść, że każdy patrzył każdemu na ręce, pytając, jak to się stało, że przeżył. Sieć oskarżeń i pomówień może się pani zacisnąć na szyi". Giedroyc znał książkę Wiery Gran "Sztafeta oszczerców".

Ale nie chciał jej wydać.

- Bał się procesów. To w niej po raz pierwszy pojawia się oskarżenie, które Gran powtórzy jeszcze dwukrotnie. W wypowiedzi dla Fundacji Stevena Spielberga i w rozmowie ze mną.

"Był naprzeciw, tuż przede mną, widziałam wyraźnie. Szpilman w czapce policjanta. Ten sam Szpilman, pianista. Nie mogę tego zapomnieć. Wywlekał za włosy kobiety. Chronił dłonie. Ręce pianisty wymagały specjalnej opieki. Nigdy o tym nie mówiłam, nie chciałam mu szkodzić. Teraz chcę, żeby wiedział, że ja wiem".

- Nie znalazłam dowodów potwierdzających te słowa. Ale los Wiery Gran i Władysława Szpilmana rozegrał się w tym samym miejscu i czasie, w tej samej kawiarni Sztuka na ulicy Leszno 2, w warszawskim getcie. Podczas tych samych kilkunastu miesięcy 1941 i 1942 roku. On komponował, ona śpiewała. Także jego utwory. Mogła zostać po aryjskiej stronie z mężem, ale zapłaciła, żeby wejść do getta. Miała tu matkę i siostry. Usiłowała je ocalić. Nie udało się. "Pracowałam na żarcie", powtarzała. Mówiła, że śpiewając, celebrowała "mszę zapomnienia". Na jej występy przychodziły tłumy. Nazywali ją Wiera Magnes.

Owszem, wystąpiła raz dla Szymonowicza, oficera znienawidzonej Trzynastki, jednostki żydowskiej policji porządkowej, ale znana przed wojną piosenkarka Diana Blumenfeld, żona aktora kina jidysz Jonasa Turkowa, również dla nich występowała.

Po wojnie okazuje się jednak, że przetrwanie ich i Szpilmana jest przetrwaniem "koszernym", właściwym, a Wiera staje się symbolem współpracy z gestapowcami, symbolem czegoś paskudnego. -

Dlaczego? Dlatego że była kobietą? Dlatego że była ładna? Dlatego że nie potrafiła się bronić? Szpilman po wojnie robi karierę, zakłada rodzinę. Ona tuła się po świecie. Wszyscy na nią plują i obrzucają kamieniami. Uznałam, że tej historii należy się opowiedzenie.

Zaczęło się w latach 80.?

- Tak. Wtedy często jeździłam do Paryża. Spisywałam wspomnienia Ireny Krzywickiej. Chodziłam na wieczory do pallotynów, gdzie śp. ksiądz Zenon Modzelewski prowadził ośrodek kulturalny Centrum Dialogu. Tam w rozmowach nazwisko Gran pojawiało się często. Kiedy zapytałam o nią Krzywicką, machnęła ręką, a Ola Watowa powiedziała, że Wiera jest biedną kobietą, która sobie zmarnowała życie. W Warszawie z biblioteki Związku Literatów wypożyczyłam "Sztafetę oszczerców". Po przeczytaniu pomyślałam, że napisała ją osoba opętana własnym cierpieniem, własną historią i próbująca zmyć z siebie winę. Właściwie wówczas nie miałam ochoty specjalnie w to wchodzić. Ale ciekawość... Może dlatego do niej zadzwoniłam.

A ona podniosła słuchawkę.

- I nie odezwała pierwsza. Słyszałam, że tam jest i oddycha. Czekała, jak twierdziła, na obelgi, aż ktoś ją nazwie gestapowską kurwą. Rozmawiałyśmy często, godzinami. Namawiałam ją na spotkanie. Nie chciała się zgodzić.

Aż w końcu "po tygodniach próśb, wiosną 2003, dostąpiłam spotkania pod drzwiami jej mieszkania".

- Kiedy przyszłam, jedno krzesło już było wystawione na wycieraczce. Siedziałyśmy na klatce schodowej. Światło gasło co chwilę. Z jednej strony odpychała, mówiąc: "Ja wiem, na czyich pani jest usługach. Ja w ogóle pani nic już więcej nie powiem". A jednocześnie opowiadała dalej. Nie chciała się rozstawać. Po pierwszym spotkaniu wiedziałam, że bardzo chcę tam wrócić, ale też pytałam sama siebie: jak długo wytrzymam.

Wytrzymała pani kilka lat.

- Tyle trwała praca nad książką. Moje obcowanie z Wierą, kiedy miała 25 lat i była w getcie, jest odtworzone z dokumentów, z rozmów ze świadkami. Ale to nie jest ta Wiera, którą trzymałam za rękę. Za rękę trzymałam starą kobietę cierpiącą od lat na manię prześladowczą. Starą kobietę, która prawie nie opuszczała swojego mieszkania, inteligentną i bardzo dowcipną. Czasem nawet czułą. Pamiętam, któregoś dnia przyszłam do niej straszliwie zmoknięta. Wiera położyła mnie na swoim łóżku (wcześniej zabraniała na nim siadać). Widziałam ślady po jej afiszach koncertowych na suficie. Zawiesiła je tam, żeby patrzeć na siebie, leżąc. Zaczęła suszyć mi włosy i to było wzruszające. Wydawała mi się taka bezbronna. Powtarzała: "Ja jestem klun , wszyscy sikają ze śmiechu, jak opowiadam te swoje historie. Bo oni nie wiedzą, że jestem strasznie smutny klun . Gdyby zobaczyli, jak u mnie jest czarno w środku".

Moja rola w tej książce jest trojaka: po pierwsze - kogoś, kto próbuje równoważyć ten obłęd, co nie znaczy, że tego obłędu nie opisuję. Po drugie - kogoś, kto nie przeżył getta, ale czuje się na tyle z nim związany, że próbuje tam wejść ponownie, towarzysząc Wierze Gran. Już raz przeżyłam getto w "Rodzinnej historii lęku", usiłując z czarnej torebki, która została po mojej babce, aryjskiej torebki, odtworzyć jej żydowski los. Wtedy byłam w getcie z trzydziestoletnią nauczycielką prowadzącą komplety dla żydowskich dzieci i z jej córeczką, moją mamą. Przez chwilę mieszkały na Lesznie. Czy to możliwe, że moja mama widziała Wierę Gran, kiedy ta szła do Sztuki?

Trzecia rola to weryfikacja tego, co Wiera mówi, i sprawdzenie śladów.

"A potem któregoś dnia zapukałam, jak dotąd, a ona uchyliła drzwi. Nieśmiało, przepraszająco, ale stanowczo zagarnęła mnie do środka. Bokiem, przez wąski korytarz...".

- Ledwo się przeciskałam. Po lewej stronie były walizki, na nich ubrania, wisiały rzeczy. Pokój też był zagracony. Jej świat był światem kryjówki w getcie, który dzieje się ponad pół wieku po skończeniu wojny, a kobieta będąca wtedy gwiazdą, czyli tą, która "świeciła", siedziała w ciemnościach i bała się. Duchów, prawdziwych czy wyimaginowanych, własnych wspomnień, własnej przeszłości i siebie samej.

Często przykładała palec do ust i szeptała: "Ciii, co pani oszalała, oni to wszystko podsłuchują", i pokazywała na ścianę w korytarzu.

Co na niej było?

- Po prawej stronie od wejścia napisała czerwoną farbą drukowanymi literami po francusku: "Pomocy! (ratunku!) jestem prześladowana przez Gomez" [chodziło o stróżkę].

I jeszcze: "Szpilman (z trzema wykrzyknikami). Pianista, mój były akompaniator, Polański, też trzymają się za bródki, czyli ręka rękę myje". Ale ten napis zauważyłam dopiero, kiedy weszłam do mieszkania po jej śmierci. Bo wtedy mogłam zapalić światło i otworzyć okna.

Nigdy głośno w tym miejscu nie wypowiedziała nazwiska Szpilman. Mówiła "on" albo "Pałka".

W 1945 r. Gran jedzie rowerem z podwarszawskich Babic do Polskiego Radia na Pradze. Przyjmuje ją Władysław Szpilman. Prosi go o pracę.

- I słyszy: "Jak to? Ty żyjesz? Słyszałem, że współpracowałaś z gestapo. Nie mogę cię zatrudnić". Wiera twierdziła, że załatwiła mu pracę w Sztuce i powinien się jej odwdzięczyć. Liczyła na koleżeńską pomoc, a usłyszała zdanie, które ją prześladowało przez resztę życia. Chciała się oczyścić.

Co zrobiła?

- Poszła na milicję. Opowiedziała tę historię i prosiła: "Zróbcie coś - to wszystko nieprawda". Zapisali i kazali czekać. Upominała się jeszcze kilka razy, aż któregoś dnia w nocy skuto ją i zamknięto do aresztu.

Przesłuchano świadków. M.in. Marka Edelmana.

- Miał wtedy 19 lat, był studentem medycyny. Powiedział: "Wiem, że Wiera Gran była współpracownicą gestapo". IPN-owskie akta z tego przesłuchania znalazłam na końcu pracy nad książką. Poszłam do Marka Edelmana i przeczytałam mu ten tekst.

Powiedział coś?

- Że to kompletna bzdura. "Zeznałem to, co kazał mi Jonas Turkow. Takie były czasy".

Kilka miesięcy przed naszą rozmową ukazała się książka Marka Edelmana i Pauli Sawickiej "I była miłość w getcie", a w niej wyznanie Edelmana, że Wiera Gran była światłą postacią, że działała dobroczynnie dla getta i to ona uprzedziła bojowców o tym, że Niemcy wkroczą do niego 19 kwietnia.

Zwolniono ją po dwóch tygodniach.

- Prawdopodobnie ktoś się za nią wstawił. Ale nie odpuszczała. Napisała podanie do Nadzoru Prokuratorskiego Ministerstwa Sprawiedliwości.

"Uprzejmie proszę o przeprowadzenie dochodzenia w związku z publicznie postawionymi mi zarzutami dopuszczenia się zbrodni współpracy z Niemcami".

- Tak. Stefania Grodzieńska, wobec której Szpilman wysuwał podobne oskarżenia, tłumaczyła Wierze, żeby nie szła do sądu. Bo nawet jeśli ją uniewinnią, piętno zostanie. Ludzie będą pamiętać, że sądzono ją w sprawie o kolaborację.

Kolaboracja. Słowo ciężkie jak kamień.

- Tym słowem kamieniem rzucano także w polskich aktorów, którzy podczas okupacji występowali w warszawskich teatrach pod niemieckim zarządem, tzw. jawnych teatrach. Dyskutowano, czy lepiej być kelnerką w kawiarni U Aktorek i usługiwać Niemcom, czy może lepiej grać polską komedię w teatrze, który jest pod niemieckim szyldem.

Kodeks moralny II wojny światowej ocenił to słowami: "Tylko świnie siedzą w kinie, co bogatsze w teatrze". Związek Artystów Scen Polskich dopuszczał występy w gettach.

Na ile praca podczas wojny była kolaboracją? Czy maszynista, który obsługiwał pociąg, był kolaborantem? Czy muzycy koncertujący też nimi byli?

Wszyscy układamy się z losem. Bez względu na kontekst historii. Nie daje się przejść przez życie bez najmniejszego kompromisu. Pytanie, czy możemy ciągle jeszcze patrzeć na siebie w lustrze. W Izraelu podczas wieczoru autorskiego powiedziałam na sali pełnej polskich Żydów: "Wszyscy jesteśmy kolaborantami, wszyscy chcemy żyć i przeżyć". I wtedy rozległ się pomruk, połowa ludzi chciała wyjść. Zrozumieli to dosłownie.

"Od grudnia 1946 przez dwa i pół roku Sąd Społeczny przy Centralnym Komitecie Żydów Polskich rozpatrywał sprawę Wiery Gran. Zarzucano jej, jakoby w czasie okupacji niemieckiej, w okresie od 1941 roku do sierpnia 1942 w getcie w Warszawie, a od sierpnia 1942 po stronie aryjskiej, utrzymywała stosunki towarzyskie z osobami, które były jawnymi agentami gestapo".

- Przesłuchano ponad pięćdziesiąt osób. Połowa świadków widziała ją przechadzającą się w getcie w futrze i bez opaski. Inni przysięgali, że pilnie stosowała się do rozporządzeń okupanta. Byli tacy, którzy widzieli ją w biały dzień w dorożce na Marszałkowskiej z gestapowcami, kiedy w rzeczywistości ukrywała się w Babicach. Ale przecież Wierę Gran po aryjskiej stronie trudno było rozpoznać. Była blondynką, przefarbowano jej kruczoczarne włosy. Podcięto grzywkę i założono okulary. Jednak ciągle znajdowali się tacy, którzy chcieli ją widzieć w podejrzanych okolicznościach i miejscach.

W procesie zeznawał też Władysław Szpilman.

- Dwukrotnie. Za pierwszym razem twierdził, że nigdy w getcie nic złego o niej nie słyszał. Mówił, że nie przesiadywała przy stolikach z gestapowcami. Za drugim opowiedział historię powojenną. Twierdził, że zanim Wiera przyszła do niego, ktoś ostrzegł go, że jeśli ją zatrudni, nie poda mu ręki, ponieważ "jakoby współpracowała z gestapo".

Uniewinniono ją.

- Kopie tego wyroku w setkach egzemplarzy przepisanego jej ręką znalazłam w paryskim mieszkaniu Wiery. Ale to nie skończyło "sprawy". Gdziekolwiek się ruszyła, oskarżenie szło za nią.

W 1950 pisała do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego: "Proszę o wydanie mi dokumentów na wyjazd do państwa Izrael, gdzie pragnę osiedlić się na zawsze, przyjąć obywatelstwo tego państwa i tym samym przestanę być obywatelem polskim". Jak ją przyjęto?

- Podejrzliwie. Twierdzono, że nie może śpiewać dla Żydów, skoro śpiewała dla Niemców. Miała niewiele ponad trzydzieści lat, z Polski wyjechała sama, po raz drugi traciła grunt pod nogami. Do końca będzie mówiła, że to Żydzi zniszczyli jej życie.

Ale sama była Żydówką?

- Tym boleśniej to przeżywała. Pochodziła z religijnej rodziny. Matka dbała o żydowską tradycję, ale najmłodsza Wiera chciała wyrwać się z tego świata. Wiedziała, że bardziej ją ogranicza, niż otwiera możliwości kariery. Któregoś dnia uderzyła ręką w stół i zakazała matce rozmów po żydowsku. "Jesteśmy w Polsce i będziemy mówić po polsku". Ale tuż przed wojną wystąpiła jeszcze u boku Idy Kamińskiej w filmie "Bezdomni" kręconym w jidysz.

Atakowali ją Żydzi, a jednak ciągle wracała do Izraela.

- Nie chciała dać za wygraną. Na maj 1971 roku zaplanowała recital. Zagrożono jednak, że jeśli będzie śpiewać, publiczność przyjdzie w obozowych pasiakach.

Do końca żyła w poczuciu własnej niewinności. Tak wielkim, że nie rozumiała reakcji innych na własne słowa. W swoim dzienniku zanotowała spotkanie w restauracji, podczas którego udowadniała towarzyszącym jej gościom, że obsługujący ich kelner jest Żydem i doskonale potrafi go rozpoznać. Od razu skojarzono to z zarzutem, jakoby wydawała Żydów po aryjskiej stronie.

Plotka powtarzana ustami Żydów doganiała ją wszędzie, w Tel Awiwie, w Caracas, w Londynie.

Pamięta pani ostatnie spotkanie z Wierą Gran?

- Była w domu opieki św. Kazimierza w Paryżu. Już wtedy nie wstawała. Pytała mnie, czy słyszę głosy. A potem: "Gdzie jest mama". Mówiła po rosyjsku. Była zgodna jak nigdy, jakby nie musiała się już bronić. Mówiła: "O, tu Wieroczka leży. Taka Wiera kurdupel". I trzymała mnie za rękę, zasypiała, a jak chciałam wyjść, to się budziła. Na końcu powiedziała: "To kiedy ja panią zobaczę, to chyba już nigdy".

Skończyła pani książkę.

- I zostałam z podłością ludzką. Z krzywdą Wiery, z niewyjaśnioną tajemnicą i przekonaniem, że nigdy nie będę umiała tego ocenić. Czegokolwiek bym się dowiedziała. I nigdy nie będę chciała tego ocenić. Nie mam prawa.

GAZETA WYBORCZA 08.10.2010