Skip to main content

Chciałabym by bohaterką czyjejś książki

Aneta Szeliga rozmawia z Agatą Tuszyńską

Poznali się w Drohobyczu. On zafascynowany jej urodą, chciał ją namalować. Sam zbyt nieśmiały, o pozowanie poprosił przez kolegę. Miał wówczas 41 lat. Ona 28. Oboje prowincjonalni nauczyciele, z pochodzenia Żydzi, wrażliwi na słowa i obrazy wkrótce zakochali się w sobie. Po dwóch latach poprosił o jej rękę. Był już wówczas po głośnym debiucie, wszyscy zachwycali się autorem „Sklepów cynamonowych”. Jednak małżeństwo nie doszło do skutku, a rozstanie Józefina przypłaciła próbą samobójczą. Wkrótce wybuchła wojna, Bruno Schulz zginął w drohobyckim getcie w 1942 roku. Józefina Szelińska przeżyła, ale już nigdy nie związała się z innym mężczyzną. Po wojnie nawiązała korespondencję z Jerzym Ficowskim, pierwszym badaczem i wyznawcą Schulza, który zajął się jego spuścizną. Pisali do siebie przez pół wieku. Szelińska zastrzegła sobie jednak anonimowość. Do końca życia chciała pozostać bezimienną narzeczoną geniusza z Drohobycza.

Józefina Szelińska to kolejna kobieta, którą po Irenie Krzywickiej i Wierze Gran, wydobywa Pani z cienia. Dlaczego zdecydowała się Pani napisać o postaci, która wcale nie chciała z tego cienia wyjść?

Nie jestem pewna, czy tego nie chciała. Chciała pozostać bezimienną, to prawda. Choć to przekonanie z wiekiem wyraźnie w niej słabło. Prosiła Jerzego Ficowskiego, by ją przedstawiać jako J. A jednocześnie przez kilkadziesiąt lat prowadziła z nim korespondencję, nikt jej do tego nie zmuszał, pisała z własnej woli dostarczając wielu informacji o ich miłości. Więc takie celebrowanie obecności Schulza musiało być dla niej ważne. Nie mam poczucia, że działałam przeciwko mojej bohaterce. Ani, że wbrew jej woli wydobyłam jej związek na światło dzienne. Stała się postacią, jak inne, o których pisałam, poprzez którą udało mi się pokazać coś więcej niż jedno życie. Biografia jest wtedy lustrem rzeczywistości. Józefina pozwoliła mi pokazać los Schulza, artysty, mężczyzny, nauczyciela w wielu jego aspektach i wcieleniach. I to zarówno za jego życia, jak i później, kiedy ze świata drohobyckich Żydów zostało tak niewiele. Pustka i skrawki pamięci.

Zbierała je przy pomocy Ficowskiego, konfrontowała z własną i ich wspólną przeszłością. Dopisywała do niej kolejne rozdziały śledząc losy spuścizny Brunona w powojennych odsłonach. Od nieobecności i szyderstwa tuż po wojnie i w okresie socrealizmu, po rosnące zainteresowanie i fascynację w latach późniejszych. Aż do międzynarodowej sławy, w którą ona mocno wierzyła.

Z Pani książki wynika, że Schulz Szelińską traktował jak „muzę do ogarnięcia codzienności”, by sam mógł się spełniać artystycznie. Teraz też jest potrzebna, byśmy dzięki jej postaci mogli popatrzeć na tego wielkiego artystę z innej perspektywy?

Sama bym chciała być bohaterką czyjejś książki, zobaczyć własne życie w cudzych oczach, przez kogoś wyobrażone. To by mi pozwoliło żyć po raz kolejny. Myślę, że podobnie stało się w przypadku Józefiny. Niewielu słyszało o nauczycielce ze Wschodu, o dyrektorce Biblioteki we Wrzeszczu, teraz się o niej dowiedzą. Nie widzę tutaj zdrady. Moja opowieść dopełnia jej rzeczywisty los. Dla mnie to po raz kolejny była możliwość zmierzenia się z przeszłością i pamięcią. W tym wszystkim najbardziej mnie zafascynowała możliwość przeczytania wstecz własnego życia, rozliczanie się z nim za pomocą cudzej - sztukowanej wspomnieniami innych - pamięci. Każda rzeczywistość ma wiele warstw. Fakt, że ją czytamy, także dla siebie, w pewien określony sposób, nie znaczy, że pod spodem nie ma czegoś innego. Autoportret losu różni się zwykle od jego portretu malowanego cudzą ręką. Świadkowie często pamiętają inaczej. Rzadko mamy taką możliwość wglądu w przeszłość przy pomocy innych. Szelińska miała. Jerzy Ficowski po wojnie zbierał pamiątki po Schulzu, w tym listy i wspomnienia, którymi się z nią dzielił. Dostarczał jej niejako materiał, elementy z przeszłości, których nie znała. Konfrontacja z czasem dawnym dokonanym wydawała mi się fascynująca, może nawet bardziej niż historia ich trzyletniego romansu.

Czego Józefina dowiedziała się o sobie, o swoim związku?

Przede wszystkim, że nie była jedyna. Że Schulz był jeszcze bardziej niezdecydowany niż myślała. Że dyskutował z przyjaciółkami ich wspólną przyszłość, pytał, radził się, wahał, czy dobrze robi, że się oświadczył, czy to małżeństwo ma sens, czy to nie jest filisterski krok, czy nie zabije jego twórczości. Po raz kolejny Józefina dostawała dowody na to, że ten mężczyzna, którego tak bardzo kochała, nie odwzajemniał w pełni jej uczucia.

Schulz pisze w jednym z listów: „Ona mnie więcej kocha niż ja ją”.

Bardzo potrzebował opieki, czułości i akceptacji, potwierdzeń dla własnego talentu, męskich i artystycznych zalet. W pewnym momencie pozwolił sobie poddać się uczuciu Józefiny. Ów genialny artysta miewał chwile wielkich zwątpień i kryzysów. Wierzył, że jego teksty znajdą się kiedyś w lekturach szkolnych, a jednocześnie wątpił we własne umiejętności. Ten prowincjonalny nauczyciel rysunku, chorobliwie nieśmiały, mizerny, chuderlawy i zalękniony twierdził, że będzie kiedyś znany, a jego obrazy znajdą się na aukcjach w zachodnich stolicach. Wiele zawdzięczał silnym kobietom: Deborze Vogel, Zofii Nałkowskiej, Romanie Halpern. Bez nich nie doszłoby być może do jego literackiego debiutu. Józefina, piękna i wykształcona akceptowała go w pełni. No może… prawie! Potrzebował jej miłości i bał się jej ograniczeń, osobiste więzy wydawały mu się klatką dla artysty. A ona? Chciała to wszystko udźwignąć, nieść ich oboje przez życie. A jednak nie dała rady. Wyglądało na to, że to ona jest stroną silniejszą. Oboje często popadali w przygnębienie, ale jemu zawsze pozostawała sztuka. Ona nie miała nic. Po rozstaniu z Schulzem w 1937 próbowała odebrać sobie życie. Ocalała. Już w podeszłym wieku dokonała drugiej próby. Tym razem udanej.

Oboje cierpieli na depresję?

Niewątpliwie. Myślę, że co najmniej byli melancholikami.

Konsultowała to Pani ze specjalistami?

Tak. Z kilkoma. Skłonności sadomasochistyczne Schulza zdiagnozowali od razu. Więcej o seksualności było im powiedzieć trudno, brakowało szczegółów fizjologicznych i innych. Schulz wielokrotnie pisał o lęku kastracyjnym, miewał okrutne sny, w których obcinano mu penisa, a on zakopywał go w ziemi. Miał niewyczerpane potrzeby bycia poniżanym i deptanym. Szukano ich śladów w dzieciństwie…

Porusza Pani kontrowersyjne aspekty życia swojej bohaterki i Schulza. Nie boi się pani kolejnego procesu?

Nie sądzę, iżby były ku temu powody! Choć jakoś tak się stało, że zyskałam ostatnimi czasy opinię skandalistki. Mam wrażenie, że cokolwiek wyjdzie spod mojego pióra, zostanie oprotestowane. Dlatego następną książkę piszę o jamnikach. Ciekawa jestem, czy wywoła sprzeciw światowego kongresu jamników szorstkowłosych czy tylko lokalnej sekcji związku kynologicznego miniatur. A może jakiejś organizacji żydowskiej?

Sprawa Wiery Gran została rozdmuchana przez prasę. O książce pisali ludzie, którzy nie przeczytali jej w całości. Zadowalano się plotkami. Wizja losu śpiewaczki budziła niezgodę. Pamięć o niej dzieliła. Ale proces został wygrany. Nie widzę powodu do powtórzenia poprzedniego scenariusza.

Uważam, że opisałam Szelińską i jej związek z Schulzem niezwykle dyskretnie, nie ma tam żadnych drastycznych detali, których ktokolwiek mógłby się wstydzić.

To jednak zwykle jest kwestia subiektywnej interpretacji. Wdowa po Ryszardzie Kapuścińskim poczuła się obrażona tym, co Domosławski napisał o jej mężu, i wygrała w sądzie. Żuławski też przegrał proces z Weroniką Rosati.

Ja wygrałam. Może dlatego, że moim celem nie było nigdy demaskowanie kogokolwiek. Nikogo nie chciałam obrażać. Moje książki są zawsze próbami rozumienia bohaterów. Wejścia w ich los i skórę. Są obrazem złożoności ludzkich wyborów, ich tłumaczeniem w konkretnym kontekście historii.

A czy podczas pisania o Szelińskiej i Schulzu dokonywała Pani autocenzury? Tego nie napiszę, bo mogą mi znowu wytoczyć proces?

Nie. I mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Książkę o Wierze dziś też napisałabym tak samo. Mimo że ta absurdalna sprawa kosztowała mnie dużo zdrowia, nie mówiąc o pieniądzach. Korzystny dla mnie wyrok sądu, także apelacyjnego pokazał, że istnieje w Polsce wolność słowa. Nie można się dać zwariować i pisać z cenzorem na ramieniu. Lepszy jest sufler w postaci anioła.

METRO 21.09.2015