Skip to main content

06/11/2012

Łukasz Jasina

Kim był Leopold Tyrmand, wie chyba całkiem sporo polskich inteligentów. Wielu z nich wie również, kim jest Agata Tuszyńska. Tyrmanda kojarzymy głównie z jego wręcz mitologiczną obecnością w naszej kulturze w latach 50. (zwłaszcza) i 60. Późniejsze koleje jego losu, choć były opisywane, a nawet prezentowane w telewizyjnym filmie dokumentalnym, nadal są jednak szerzej nieznane, ba, czasem ma się wrażenie, że nie dzieje się tak przypadkiem. Wizerunek Tyrmanda, w wieku dojrzałym konserwatysty i wielbiciela Reagana, dalece odbiega od wykreowanego przez niego samego obrazu „Lolka”, bawidamka i „króla życia” w stalinowskiej Warszawie.

Do książki Agaty Tuszyńskiej „Tyrmandowie. Romans amerykański” sięgałem z ciekawością, ale i nie bez lęku. Czy jej styl reporterski się sprawdzi? Czy stosowana przez nią metoda kolażu, która tak dobrze sprawdziła się w tomie tekstów o jej rodzinie czy w okrzyczanym dziele o Wierze Gran, pozwoli oddać autorce bogatą osobowość Tyrmanda? Moje obawy nie okazały się uzasadnione.

Tuszyńska, celująca w reportażu historycznym, doskonale czuje się w sprawach niemalże sentymentalnych. Dlatego już na samym początku dokonała dobrego wyboru. Zamiast klasycznego poszukiwania śladów pamięci o Tyrmandzie wybrała skupienie na wątku, którym z powodzeniem zajmowała się już kilkakrotnie – na związku uczuciowym łączącym dwoje ludzi. Tuszyńska opisuje życie prywatne Tyrmandów, Leopolda, pięćdziesięcioletniego emigranta z Polski, człowieka po przejściach, oraz jego młodej, amerykańskiej żony. Ta dwójka pochodzi z zupełnie innych światów, światów z pozoru do siebie nieprzystających, ale przyciągających się nawzajem.

Tylko raz znalazłem równie ciekawą opowieść o zetknięciu się emigranta z Europy z młodą, bezpretensjonalną Amerykanką. Tylko że tam Polak był o dekadę młodszy i nie dzieliła go z żoną tak duża różnica wieku. No i skończyło się to mniej szczęśliwie – chodzi mianowicie o Romana Polańskiego i Sharon Tate. Tak u Polańskiego, jak i u Tuszyńskiej potencjalny czytelnik znajdzie też doskonały obraz Ameryki z przełomu lat 60. i 70. – kraju o zwichniętej tożsamości, poszukującego pomysłu na przyszłość. Zostaje on świetnie ukazany przy opisie poznawania się Tyrmanda i jego przyszłej żony. On, produkt dwóch totalitaryzmów, polski Żyd, który cudem, choć także dzięki własnemu sprytowi, uniknął śmierci, zakochuje się w tym, co neguje pokolenie jego wielkiej miłości – w amerykańskiej przedsiębiorczości, stabilności społeczeństw Wschodniego Wybrzeża i, oczywiście, w demokracji. Wartości, które okazują się tak cenne dla Polaka, negowane są przez młodych, urodzonych po 1945 roku Amerykanów – ci bowiem utracili w nie wiarę.

Nie wolno się przyznawać do tego, że lubimy melodramaty – taka jest przynajmniej zasada panująca w wielu inteligenckich kręgach. Lepiej jednak nie popadać w przesadę. Dlaczego mielibyśmy nie czytać trochę melodramatycznych, ale dobrze napisanych książek opisujących koleje ciekawych, niekoniecznie dramatycznych związków uczuciowych. A taką pozycją są „Tyrmandowie…” Tuszyńskiej. Ponadto dzięki lekturze tej książki możemy spojrzeć na nasze emocjonalne związki z innej perspektywy. Ci z nas, którzy skłaniają się w kierunku wskazywanym przez prawiące o ostateczności filmy Bergmana, mają okazję odkryć, jak wielkim uczuciem może być „ostatnia miłość”. Że niekoniecznie musi to być pełna destrukcji namiętność jak u świętej pamięci Wokulskiego, ale dojrzałe i pełne kreatywności przeżywanie wzajemnej bliskości, które jedną osobę utrzymuje w nurcie życia, a drugą w życie wprowadza.