Skip to main content

Bo jestem pisarką

Magda Karst rozmawia z Agatą Tuszyńską

W książce „Ćwiczenia z utraty” kilkakrotnie pisze Pani o tym, że w obliczu tragedii, jaką była choroba najbliższej osoby, Pani – pisarka na długi czas utraciła umiejętności posługiwania się słowem. Pamięta Pani pierwsze napisane zdanie? To, po którym wiedziała już, że powstaną kolejne?

Nie pamiętam tego zdania. To ciekawe, ale właśnie zdałam sobie sprawę, że nie pamiętam też zdania, które tę książkę rozpoczyna. To bardzo dziwne, bo na ogół przywiązuję dużą wagę do pierwszego zdania każdej książki, którą czytam i „kolekcjonuję” te zdania w pamięci.

Podpowiem Pani: „Mężczyzna, którego kocham i z którym miałam się zestarzeć jest śmiertelnie chory”. Szczere, przejmujące, dosadne. Trudno jest napisać takie zdanie?

Trudność polegała przede wszystkim na tym, że przez wiele miesięcy w ogóle nie mogłam pisać. Żadne ze słów, jakie przychodziły mi do głowy, nie potrafiły dosięgnąć zdarzeń i uczuć, które miały reprezentować. Nagle słowa okazały się kompletnie bezużyteczne. Bardzo chciałam znów móc pisać. Wierzyłam, jak powielekroć w trudnych chwilach mojego życia, że tylko pisanie może mnie uratować. Ta książka tak naprawdę powstała już po śmierci Henryka. Bezpośrednim zapisem z okresu choroby są jedynie listy, które pisaliśmy i otrzymywaliśmy w tym czasie.

Podczas krótkiego pobytu w Nowym Jorku, pisze Pani o tym w książce, spacerując z przyjacielem Piątą Aleją, wchodzicie do eleganckiego sklepu papierniczego i on kupuje dla Pani „zeszyt z czarną okładką ze śnieżnobiałymi kartkami w linie”. Czy w tym zeszycie zaczęła się ta książka?

Tak, to było w grudniu, w bożonarodzeniowych dekoracjach. Ale od chwili zakupu zeszytu do momentu, aż zaczął się zapełniać, minęło sporo czasu. Pisałam z trudnością, czarnym atramentem, jak zawsze. Pierwsze szkice, pierwsze notatki zawsze robię piórem na papierze. Głowa prowadzi rękę. Mam wrażenie, że wtedy myśli bardziej bezpośrednio myśli przechodzą na kartkę. Moje zapiski w czarnym zeszycie były chaotycznie – pisałam scenami, emocjami, urwanymi sekwencjami, bez chronologii. Zawsze chciałam napisać książkę jak kryminał, od początku do końca, w sposób linearny. Nie potrafię. Montuję materiał w ostatniej fazie pracy. Tutaj działo się podobnie.

Czy wiele scen zapisanych w tym zeszycie nie znalazło się w książce?

Sporo. Jestem pisarką, nie pamiętnikarką. Tekst musi być redagowany, słowa celne i dokładne. Wierzę w wielokrotne przepisywanie tekstu. Ufam czasowi. Wierzę w dystans, ktόry wychładza żar. Tekst nie powinien płakać.

Amerykańska pisarka Joan Didion opisała w książce śmierć swojego męża. Pani była na jej wieczorze autorskim. Dziwna koincydencja: najpierw bała się Pani spojrzeć jej w oczy, by jej nie zranić - tak jak ja teraz się boję, a potem zastanawiała się Pani czy napisanie takiej książki to ekshibicjonizm czy odwaga - tak jak teraz ja się zastanawiam.

Spotkanie z Didion było dla mnie ciekawym lustrem. Pamiętam, że odbyło się na jesieni, kiedy Henryk czuł się nieco lepiej, aczkolwiek nie opuszczało nas widmo śmierci. Obserwowałam tę kobietę z wielkim podziwem, a jednocześnie z pewną dozą zażenowania. Zastanawiałam się, czemu ma służyć jej męstwo, po co naraża się na konfrontację z publicznością. Komu pomaga, sobie czy im? Po powrocie do domu spytałam Henryka, dlaczego właściwie ona to zrobiła. Odpowiedź była krótka: bo jest pisarką. Mόj mąż od początku swojej choroby namawiał mnie do pisania. Wiedział, że jeżeli nie opiszę tej tragedii, która nas spotkała i zaprzeczyła naszemu dotychczasowemu życiu, po prostu nie będę w stanie dalej funkcjonować. Oboje wiedzieliśmy, że jeśli chcę ocaleć, muszę to opisać.

Pisanie jako terapia?

Tak i nie. Nie lubię tego słowa, bo wydaje się umniejszać rangę literacką książki. Ale oczywiście opisywanie osobistego dramatu ma w sobie coś z terapii. Napisać - przelać na papier własne myśli i lęki - żeby się pozbierać i uporać z bólem. Didion starała się okiełznać żałobę. Oswoić. Zaakceptować. Słowo miało jej w tym pomóc. Ja pisałam dla siebie i dla tych, którzy przeżywają lub przeżyli podobną tragedię, ale przede wszystkim pisałam dla Niego. Bo o to prosił. Obiecałam, że opowiem o brawurowej walce, jaką wydał chorobie, dam świadectwo. Sprόbuję pokazać, dlaczego nie wolno marnować czasu i życia. Do czasu diagnozy oboje byliśmy pyszni, wydawało nam się, że władamy światem i potrafimy pokonać każdą przeszkodę sprawczą siłą woli. Nagle okazało się, iż jest inaczej. Podczas miesięcy wojny z rakiem, jego bohaterskich miesięcy, nauczyłam się pielęgnowania nadziei, i wiem, że trzeba to robić za wszelką cenę. Najważniejsza okazała się nasza dla siebie obecność, umiejętność uważnego bycia razem, dzielenia się sobą. Chciałam pokazać innym, że heroiczna walka o życie, wbrew diagnozom i przeczuciom, jest możliwa. To opowieść o końcu świata, jakim jest śmierć najbliższej osoby, i o tym, że świat się w tej chwili nie kończy. Ale to także książka o przyjaźni. Przyjaźń jest niezwykłą siłą. W ten sposόb chciałam podziękować przyjaciołom, którzy otoczyli nas żelaznym murem pomocy, bez ktόrych nie dalibyśmy rady przetrwać tak długo.

Czy pisanie pomogło przezwyciężyć ból?

Zdecydowanie nie pomogło przezwyciężyć bólu, ale pomogło mi zachować Henryka na dłużej. Najpierw nie mogłam zacząć pisać tej książki, bo nie potrafiłam znaleźć właściwych słów, a potem nie chciałam skończyć. Myślałam - co ze mną będzie, kiedy napiszę ostatnie zdanie? Ta książka nie jest aktem zgody, jest buntem. Nie pogodziłam się z losem. Nie widzę sensu w cierpieniu. Nic nie jest w stanie mnie pocieszyć.

Kto był pierwszym czytelnikiem?

Kobiety - moje polskie przyjaciółki, mieszkające w Toronto. Zwykle Henryk czytał moje książki jako pierwszy. Był człowiekiem pióra, wyrafinowanym czytelnikiem i ufałam mu bezgranicznie. W jego ocenie nie było kokieterii, ale trzeźwe spojrzenie osoby, która czuje literaturę. Teraz, bez jego opinii, nie wiem, jaka ta książka naprawdę jest. Nie wiem, czy byłby ze mnie zadowolony. Moje przyjaciółki były poruszone lekturą, ale uczestniczyły w rzeczywistości choroby na co dzień, zastanawiałam się, czy nie brakuje im dystansu. Wtedy poprosiłam o ocenę mojego wydawcę i moich bliskich z Polski. Podpowiedzieli, żeby więcej miejsca poświęcić osobie Henryka sprzed choroby, bo takiego pamiętali. Posłuchałam tych rad.

Pisząc biografie, musiała Pani wejść głęboko w życie innych ludzi. W dwóch ostatnich bardzo osobistych książkach uzewnętrznia Pani siebie. Czy te dwie sytuacje można jakoś porównać?

Zawsze piszę o sobie. Na bohaterów swoich biografii wybierałam zawsze osoby, które są mi jakoś bliskie, w których losach odnajduję ślady własnego życia, postaci, ktόre odpowiadają na moje własne pytania. To prawda, że nie jest to mόwienie o sobie wprost, ale ciągle w pewnym sensie o sobie. Biografie powstają na zasadzie literackiego śledztwa, staję się detektywem rozwiązującym tajemnicę życia innego człowieka. Poznaję geografię i geologię jego losu. Chodzę jego ścieżkami, dotykam jego przedmiotów. Ale to nie są moje ścieżki i nie moje przedmioty. W „Rodzinnej historii lęku” i „Cierpieniach z utraty” po raz pierwszy pisałam o sobie wprost. To było trudne. Wiem jednak, że konieczne.

Warszawa, w październiku 2007