Skip to main content
Rodzinna Historia Lęku
Rodzinna Historia Lęku
FOT. ANNA BEDYŃSKA

„Narzeczona Schulza" Tuszyńskiej.
Tak powinno się pisać biografie.

Mirosław A. Supruniuk

Ewelina Kolecka z portalu Książki.onet.pl w rozmowie z Agatą Tuszyńską nazwała historię Brunona Schulza i Józefiny Szelińskiej zwanej Juną "mało znanym epizodem z życia pisarza". Nic bardziej niedorzecznego! Jak może być epizodem coś, co przez swoją doskonałą formę stanowiło definicję jego życia, każdego działania w każdej sferze?

Książka ta ma wielu bohaterów i nie sposób było tego uniknąć: to w pierwszym rzędzie biografia Brunona Schulza - jest postacią zbyt dominującą, zbyt wszechobecną w każdym działaniu "narzeczonej", by mogło być inaczej. Jego oczami widzimy wojnę w Drohobyczu. To więc także książka o Drohobyczu, miasteczku na kresach, dziś już poza Polską, i jego mieszkańcach. Ale miasto rysuje w listach również Juna, w oddaleniu, w Gdańsku. Trzeba pamiętać, że każde opowiadanie o ludziach, którzy opuścić musieli swój Lwów, Stanisławów, Drohobycz czy Stryj, porzucić pejzaż i przestrzeń, wymazać akcent, przyzwyczajenia kulinarne i upodobania, bo zbyt jednoznacznie wiązały ich z przeszłością, ma w sobie ten rodzaj patetyczności, który jednych wzrusza, a innych oburza. Mnie wzrusza.

Paradoksalnie, z powodu szczęśliwego ocalenia listów, jest to również biografia Jerzego Ficowskiego, być może jednowymiarowa, ale prawdziwa, bo archiwalna. I być nie mogło inaczej, przecież Ficowski napisał chyba najważniejsze książki o Schulzu, w tym "Regiony wielkiej herezji", w której dziękował Szelińskiej za pomoc.

To naturalnie też książka o Józefinie Szelińskiej, która odgrywa rolę narratora i przewodnika, zarówno po domu rodzinnym Schulza, jak i po swego rodzaju wiwisekcji ich związku. Nie próbuję odkrywać więcej, niż odkryła Tuszyńska. Ufam jej. "Odkrywając" Junę, stworzyła świat alternatywny, ale uwodzicielski, prawdziwy i smaczny. Pisze, że Juna była jedyną kobietą, której Bruno Schulz zaproponował małżeństwo. Zatem kochał ją? A może to raczej ona go kochała?

I nie będzie odkryciem, że trzymam w ręku książkę o miłości, w każdym razie jej miłości do Brunona. Potężniejszej niż śmierć. I jej próbach rozprawienia się z tą miłością, aż do wyznanego w listach do Ficowskiego swoistym auto-da-fé wiary w Brunona i jego moc. Wyznania prawdziwego czy raczej "niezbędnego"?

To jeszcze książka o lęku, obecnym na wszystkich stronach, jak czerń żelatyny na brzegach cliche-verre. Wszystko razem tworzy szczególny układ synergetyczny: każda z tych opowieści osobno miałaby o ileż mniejszą wartość poznawczą, o ileż mniej pozwalałaby zrozumieć, co się wydarzyło między bohaterami i w nich.

***

"Uprawiam archeologię pamięci" - powiedziała Tuszyńska w wywiadzie. Archeolog z bezwzględnością przebija się przez metry późniejszych nawarstwień, by dotrzeć do cienkiej warstewki epoki, nieledwie linii na profilu ściany w wykopie, której bohaterowie są przedmiotem jego studiów. Z pieczołowitością i podnieceniem wydobywa z ziemi fragmenciki potłuczonej wazy, każdy trzymając w dłoni i delikatnie oczyszczając z gliny, popiołu i brudów. Z drobin składa przedmiot, nigdy kompletny, ale podobny do innych, znalezionych wcześniej, czasem już opisanych. Potem studiuje skład i strukturę terakoty, odciski kciuka, wydłubany rysunek i fragmenty słów. Długo szukając analogii i odcyfrowując język, uczy się trudnej roboty garncarza.

Sklejając fragmenciki ze sobą, widzi wreszcie zarys całości, przeznaczenie, dłonie, które brały go w przeszłości, przykładały do ust lub stawiały w kącie domu. Przedmiot nabiera kształtów; braki wypełnia białym gipsem, by oglądający miał pewność, co jest oryginalne, a co domysłem, konstrukcją wyobraźni, mniej lub więcej wiarygodnym kształtem.

Niegdyś archeolog wespół z malarzem tworzyli fantasmagorie odkrytej przeszłości. Podobni byli technice cliche-verre, temu ulubionemu przez Brunona sposobowi zapisywania pamięci. Nieskończona liczba poprawek nanoszonych po kolejnej odbitce bliska jest budowaniu wizji przeszłości w oparciu o nowe odkrywane artefakty.

Taką archeologię pamięci, taką rekonstrukcję przeszłości w technice cliche-verre uprawia Agata Tuszyńska. Pokrywa strony przyszłej książki czarną "żelatyną" tła epoki. Miękką, delikatną, plastyczną, oblepiającą każdy niewydobyty jeszcze szczegół przestrzeni, każdą postać, każdy zamysł. Jest w niej już zarys miasta i jego domów, hałas ulic i rozmów, zapachy gotowanych potraw i kadzideł, smród końskich targów i obórki z kozą.

Pierwszy rysunek-szkic jest daleki od doskonałości, ale przeciąga się przez kolejne paginy, pociągając za sobą uwagę. Ludzie-bohaterowie i statyści jeszcze stoją, jak na fotografii, wpatrzeni w obiektyw, a czytający nie ma pewności, w którą pójdą stronę. Dźwięk zegara na wieży przynosi godzinę, ale nie ma się pewności, czy jest to szósta rano, czy wieczorem. Zapach kawy i wypieków wypełnia całą ulicę, ale nie poznajemy jeszcze, w którym domu ukończyli obiad. I nagle postaci, poruszone szczegółami listów, dokumentów, wspomnień, fotografii i nagranych dźwięków muzyki, zaczynają się poruszać w coraz bardziej logicznym kontredansie. Postaci znajdują nazwiska, ulice nazwy, gesty przyczyny, decyzje, skutki... Każdy fragment trzeba w nieskończoność poprawić na negatywie-wydruku, by pasował do innego, by był prawdziwszy, wiarygodniejszy, bliższy temu, co wiemy już skądinąd o miejscu i bohaterach.

Ale to, co jest zasługą i dziełem archeologa-pisarza, dzieje się pomiędzy "pewnym" i "pewnym". Odkryć drogę pełną przygód, którą podąża pielgrzym wędrujący z domu do miejsca świętego, i powód, dla którego porzuca rodzinę, by udać się w niebezpieczną podróż. Opisać nieśmiałość młodej dziewczyny, czytającej wiersz miłosny zachowany w książce i po wielu latach odnaleziony w biblioteczce jej wnuczki. Oto rola pisarza. To właśnie ten gips, który wypełnia miejsce między skorupami w korpusie wazy. Życie wazy ma znaczenie.

***

Był nauczycielem rysunku i czegoś tam jeszcze w jakimś gimnazjum, ale kto to pamięta? Po odejściu Alfreda Schreyera już nikt. Kto pamięta jak daleko było z jego szkoły do dworca kolejowego, tego samego, z którego później wywożono Żydów? Całym światem był Drohobycz. Był co prawda Lwów, do którego można było dojechać pociągiem, np. na studia albo do brata, a stamtąd dalej do Krakowa, Lublina, a nawet Warszawy, gdy było to absolutnie niezbędne. Ale rzadko było niezbędne.

Gdzieś były Wiedeń, Rzym, Paryż, wystarczyło dojechać do Zaleszczyk... I co z tego? Nie było w nim ognia innego Brunona, ani herostratesowych fantazji. Nie potrzebował Paryża. Widoku miast, gwaru ulic, kolorowych witryn, bohemy, dyskusji w męskim kawiarnianym gronie. Wystarczały listy. Zwłaszcza gdy stał się nagle sławny...

Potrzebował kobiet, wielu - jedna to było za mało. O wiele za mało. Pisał dla nich i dzięki nim. Potrzebował ich obecności, ich ciał, ich namiętności, ich bezwzględności w traktowaniu, ich zapachu i głosów, ale też siły ich umysłu. By pisać, musiał się czuć zdominowany, taki miał kształt serca. By czuć cokolwiek, musiał czuć, że jest bezbronny. Paliło go wieczne nienasycenie. Nieustająca ekspansja w światy własnego urojenia była szukaniem bliskości czegoś, z czym można by się zmierzyć i zostać pokonanym. Ale po walce. To kobiety mówiły mu, co ma robić. Nie jak, ale co i kiedy. Był od tego uzależniony. Rosła w nim potrzeba wyrażania siebie, ale potrzebny był katalizator. Mógł żyć bez nich, w codzienności szkolno-kupieckiej, a nawet w świecie sztuki. Ostrą końcówkę obcasa na plecach mógł sobie nawet wyobrazić, rysując z pamięci. Wcześniej ułożył to w myślach, długo studiując doskonałość kompozycji.

Ale pisać nie potrafił bez tego fizycznego i intelektualnego bodźca. Kochał je. Wszystkie. Kochał, jak tylko potrafił, najmocniej. I jednocześnie nie kochał żadnej, ale szukał. Za każdym razem, gdy znajdował mądrą kobietę, wierzył, że znalazł tę, która zagóruje nad nim siłą umysłu. Spowoduje, że zrobi krok do przodu. Debora Vogel. Zofia Nałkowska. Na koniec tylko romanse, miłostki. Były zbyt daleko, nie były na co dzień, na wyciągnięcie ręki, na odległość głosu.

Musiałby dojechać albo wyjechać z Drohobycza. Nie znosił zmian. Wyobrażam sobie, że idąc rankiem do szkoły, stawiał nogi na tych samych co zawsze kamieniach i natrafiwszy na kałuże, długo zastanawiał się, co zrobić. Działała tu może posunięta do najdalszych granic całkowita niewspółmierność między kruchym, niepozornym człowiekiem i jego wybujałymi oczekiwaniami od życia.

Juna pojawiła się, gdy miał 40 lat, ona - mniej. Idealny wiek, by doświadczyć miłości. Była młoda, wrażliwa, mądra i piękna. "Koleżankom imponowała wytworną elegancją. Nosiła się klasycznie, z pełną wdzięku prostotą. Grafitowe lub beżowe garsonki. Żakiet plus spódnica do połowy łydki. Uczennice patrzyły w nią jak w obraz. Chciały być jak ona. Zadbana, gustowna, błyskotliwa. Budziła respekt. Ujmowała je też uwagą i cierpliwością".

Jak doskonale Tuszyńska uchwyciła te jej cechy władcze. "Byłam Panią Juną, Antylopą, beztroską jeszcze, niezakolczykowaną, nikomu nie przynależną żadnym gestem i słowem. List był tak czuły i obiecujący, tak pięknie wystylizowany, że po raz pierwszy poczułam, jak wspaniałym pisarzem jest Bruno. Prawdziwy mag, czarodziej, słowami potrafił zaklinać rzeczywistość. A czego chce od mnie? To już takie jasne nie było. Ale myślałam sobie - musi czegoś chcieć? Nie możemy się po prostu przyjaźnić? [...] Malował mnie chętnie. A mnie od tego malowania rosły skrzydła Czułam swoją władzę. Siłę urody i młodości. Upinałam lśniące włosy. Odsłaniałam ramiona".

Była idealna, bo była zaprzeczeniem Brunona i równocześnie jego pożądanym alter ego: pewna siebie, światowa, ciekawa życia. No i miała doktorat z filologii polskiej obroniony na Uniwersytecie we Lwowie i jeszcze magisterium z psychologii. Była od niego mądrzejsza. A jednak powie: "I tak już więc czułam się wybrana. Ale on sprawił, że bardziej i do lotniejszych celów. Choć nie od razu wiedziałam jakich". Czy on już wtedy wiedział? Oczywiście.

Tłumaczyli razem Kafkę. Ona tłumaczyła, on się tylko podpisał. Nie miał dość cierpliwości, może dość bezinteresowności, żeby powoli i długo zżywać się z tłumaczonymi utworami, jak Boy czy Miriam. Mógł godzinami dyskutować znaczenie słowa czy wersetu, wymyślać formę idealną przekładu, ale brakowało mu też poetyckiej wrażliwości, która niezbędna jest wielkim tłumaczom. Ona to potrafiła. I dlatego go fascynowała.

Co jeszcze planowali przetłumaczyć? Bo przecież planowali. To był sposób, by wciągną Junę w jego świat, uzależnić ją i siebie uzależnić od niej. To był sposób na codzienność, która stałaby się piękniejsza. Ale był jeden warunek: musiała wraz z Brunonem poślubić Drohobycz. A Juna nie chciała tam zostać, chciała Paryża, choćby Warszawy, w której są kawiarnie, pisarze, światła, w których ona byłaby tak piękna, jak ją malował Bruno.

"Drohobycz to nie było wcale byle jakie miasteczko. Miało tylko czy aż niemal 40 tysięcy mieszkańców, ale sąsiedztwo niedalekiego i prężnie się rozwijającego Borysławia (ropa naftowa!), królewskiego Lwowa i mineralnych wód Truskawca (perła Karpat, wyjątkowy kurort!) trochę okolicę rozruszało. W każdym razie pojawiło się tu nieco ciekawych ludzi".

Nie chciała zostać w Drohobyczu z wielu powodów. Była z Brunonem, ale to było takie "prywatne" bycie. Jego środowiska, przyjaciół nie znała prawie wcale. Nie bywali nigdzie i u nikogo, każde miało swój krąg znajomych, a spotkanych znajomych unikali. Bruno, z powodów, których nie rozumiała, do niektórych znajomości jej nie dopuszczał. Bo chyba jednak czuł, że to się nie uda.

Jest taki obraz Marca Chagalla zatytułowany "Promenada". Dwoje kochanków na tle zieleni małego sztetla, z górującą nad miasteczkiem synagogą, na rozległej łące właśnie zakończyło śniadanie na trawie, choć na kwiecistej chuście stoją tylko karafka i jeden kieliszek. Może dziewczyna drugi trzyma w niewidocznej dłoni? A może drugi został zbity, bo to chwila po ślubie? To miasteczko to Łoźna koło Witebska na Białorusi, nie tak daleko od Drohobycza. Mężczyzna w czarnym garniturze stoi w lekkim rozkroku, szczęśliwy, uśmiechnięty. W prawej dłoni spuszczonej wzdłuż uda ściska gołębia - symbol miłości małżeńskiej; w drugiej, uniesionej wysoko nad głową trzyma frunącą w powietrzu niczym latawiec młodą dziewczynę, ubraną w fioletową suknię. Dziewczyna spogląda na mężczyznę zakochana, on patrzy przed siebie. Czy ucieka, czy tylko unosi ją jej szczęście? To Chagall i jego pierwsza żona Bella. Ale dla mnie to oni. Bruno jeszcze trzyma Junę, ale za chwilę ją puści i zostanie sam na placu, gdzieś pomiędzy żydowskim miasteczkiem i polską wierzbą, której witki wystają z ramy płótna. Nawet nie zauważy, że odleciała, że dała się porwać wiatrowi wiejącemu w stronę Warszawy i dalej, na północ.

***

Ta wyprawa archeologiczna Tuszyńskiej w głąb wojennej traumy, kolejna po "Oskarżonej Wierze Gran", pożarła nie tylko pieniądze, siły i bezmiar czasu, nie tylko wypaliła wewnętrznie, ale przyniosła bezlik przykrości. Nie wiem, czy było warto.

W rezultacie wydanie francuskie różni się znacznie od polskiego. Inna jest okładka, inne ilustracje. Widzę to w narracji francuskich recenzji, które jednoznacznie odkrywają Szelińską jako podmiot książki; w polskich, od czasu do czasu, stawia się w tym miejscu znak zapytania. Ile pisarz może poświęcić dla bohatera, nawet jeśli pisze książkę doskonałą?

Tuszyńska - po wielu książkach dobrych i doskonałych, po latach pisania biografii wielkich i wybitnych oraz małych i skromnych - "dorosła" w sensie dojrzałości pisarskiej i wydała najlepszą swoją książkę, najpełniej oddającą jej talent, umiejętności, wizję. Trudno oprzeć mi się pokusie zacytowania słów, którymi Tadeusz Breza opisał "Sklepy cynamonowe": "Książka ta budzi tyleż oczarowań, co refleksji. Mówiłem o jej pokrewieństwach, a przecież czuję, że jest ona od nich niezależna. Książka ta powstała w zdumiewający samoródczy sposób. Jest to książka podrzutek, książka sierota, książka Czerwony Kapturek, która wyrasta nagle w rozkłopotany orkan czasu, fascynacji, poezji, wzruszenia, uśmiechów i łez".

PS Francuska edycja w wydawnictwie Grasset – „La fianceé de Bruno Schulz"  – została nominowana do dwóch międzynarodowych nagród literackicj: Prix Medicis i Prix Femina. Nie dostała nagród ale została zauważona.

GAZETA WYBORCZA, 16.11.2015