Rodzinna Historia Lęku

Byliście więc jestem

Magda Dunikowska - recenzja

Rodzinna historia lęku” – to trzy słowa-lustra, każde z nich zawiera odbicie dwóch poprzednich.

Biografia rodzinna jest nowym gatunkiem literackim powstającym na naszych oczach. To nauki neurobiologiczne donoszą ostatnio, że właśnie rodzina wypełnia naszą indywidualność, aż po wysokie jej brzegi, podczas kiedy literatura i filozofia wolą nadal widzieć indywidualność w roli najpełniejszego modelu człowieczeństwa. Napisać autobiografię pozostaje wyczynem samoafirmacji, nawet bolesnej, dowodem woli ogarnięcia swego losu, zaistnienia unikalnego „ja”, jednostki niepowtarzalnej, wyróżniającej się z fal pokoleń jednostajnie następujących po sobie. Z kolei tworzenie biografii postaci wybitnej ustawia autora w bezpiecznym dystansie – tworzy grzejąc się w jej aurze i tak wytrwale układa jej sylwetkę z materiałów już istniejących, choć niekiedy trudno dostępnych. Niewątpliwie jedno i drugie przedsięwzięcie kosztuje autora zazwyczaj więcej, niż podejrzewał na początku drogi, wiedzie na tereny nie odkrytych lądów, niebezpiecznych ujawnień. Często okazuje się wstąpieniem w dramat, choć decyzja przystąpienia do pracy obiecuje nagrodę – stworzenie unikalnego dzieła, owego dowodu na istnienie autora i jego własnych afirmacji wyłożonych w opisie żywota własnego lub cudzego.

Agata Tuszyńska uprawiała już ten gatunek. Spod jej pióra wyszła biografia Isaaka B. Singera, Ireny Krzywickiej, Marii Wisnowskiej, niezwykłych indywidualności. Snuła się śladami trzech, czterech poprzednich pokoleń, dotykała pragnień, umysłów i namiętności tak rzeczywistych, aż nadal pulsujących. Ale czy towarzystwo wyprowadzonych z historii przyjaciół sprowadzi na autora harmonię i poczucie bezpieczeństwa? Czy wystarczy zwołać z przeszłości parę twórczych postaci, zatrzymać je w linijkach własnej prozy, aby czuć grunt pod nogami naprawdę u siebie domu? Utożsamić się z własną kulturą? Biografie innych nieuchronnie prowadzą do własnej, do porównań. Kim jestem? Kim potrafię być?

W historii własnej Agaty Tuszyńskiej pozornie wszystko wyglądało normalnie – aż do rozwodu rodziców pierwsze wyczuwalne w wieku siedmiu lat pęknięcie, pierwsze wyraźnie zachybotanie świata dotychczas pewnego. Tak, jakby samolot utracił nośność i wpadł na moment w dziurę powietrzną.

Pierwszy raz nie być takim, jak inni. Potrzeba wzorów, którymi musimy się wypełnić, żeby znaleźć własny punkt ciężkości daje o sobie znać bardzo wcześnie. A wzory powinny mieć twarz, zapach, rytuał gestów i zdań, rytm codzienności i rytm świąt, oswojoną rozpoznawalność. Później można niektóre z nich odrzucić, wymienić na inne, zapragnąć mieć innego ojca, inną klasę, zdemaskować zaściankowy katolicyzm babci czy wstydzić się za wujka, o którym opowiadano, że stchórzył. Co jednak się dzieje, jeżeli najsilniejszym wzorem z dzieciństwa jest milczenie? Uniki? Gesty zastępcze maskujące strach? Po odkryciu jakiego sekretu rozpocznie się właściwa biografia? Niewiele z zachowań panujących w domu rodzinnym autorki posiadało solidność trwania. Dynamika odbudowy w Polsce lat 60. omijała trupy w szafie w domu jej rodziców. Wykształconych, spragnionych sprawiedliwości i zdecydowanych zaufać nowemu ustrojowi. Mimo to w nowym mieszkaniu na Kasprzaka z widokiem na Pałac Kultury nie zainstalował się na długo entuzjazm ojca, sprawozdawcy sportowego, a i radość pochodów 1 Majowych pozostała na ulicy.

Niedawna historia kraju nadal tliła się w umysłach i trzewiach, lęku zagłady wojennej nie przegnał egzorcyzm partyjnych wysiłków. Rodzina świadomie zafałszowała tradycję, nie chciała o niej słyszeć, rzadkie wspomnienia przechodziły przez autocenzurę, nie brzmiały żadnym echem przy świątecznym stole. Nowe pokolenie zrodzone z komunistycznych rodziców, wyzwolone z hańby przeszłości wydawało się mieć wolne ręce: postęp naprawdę istniał – wołano - nigdy więcej wojny. I budowano nowe domy, szkoły, uczelnie. Budowano też nową tożsamość socjalistyczną wbrew dawnej, na jej gruzach: starej, cherlawej, skorumpowanej, uległej i zatartej barbarzyństwem hitleryzmu.

Człowiek jednak nie jest konstrukcją inżynierską. Nowoczesność, wielowymiarowość i humanistyczny talent Agaty Tuszyńskiej potrzebuje pamięci, aby zaistnieć choćby tylko w teraźniejszości i móc dalej żyć. Biografia rodziny stanie się warunkiem „sine quo non” swej własnej. Jakże daleko kartki „Rodzinnej historii lęku” odwiodą nas od tyleż modnych, co złudnych teorii współczesnego indywidualizmu, typu amerykańskiego „self made man’a”. Przypomną, ile zawieramy w sobie przeszłości i że już tak zostanie na zawsze. Pisarka i wykładowca wydziału dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego dowodzi, w jakiej mierze sama składa się z postaci poprzednich pokoleń, zwłaszcza żydowskiej rodziny matki, najmozolniej wrastającej w polskie społeczeństwo.

- Jestem wszystkimi tymi postaciami, poznałam je, przywróciłam do życia ze starych zdjęć, dokumentów administracyjnych, pamięci nauczyciela historii z Łęczycy, opowieści tych, do których dotarłam – mówi autorka. – Jestem moją radosną mamą w krawacie pod falującym sztandarem pochodu 1-szo Majowego, ale i tą w koktajlowej sukience na przyjęciu domu, siedzącej naprzeciw szarmanckiego taty. Oddalona o kilkanaście lat od jej strachu, mogę sobie na to pozwolić, chroniła mnie tak długo… I jestem moim obowiązkowym rygorystycznym dziadkiem, inżynierem Politechniki Warszawskiej, budowniczym WSM. Tym utalentowanym muzycznie, acz oschłym Zamutkiem, tak fatalnie znoszącym niewolę oflagu i brutalny koniec własnej kariery zawodowej w marcu 1968 roku. Tym polskim oficerem zamkniętym latami w baraku 12a obozu w Woldenbergu-Dobiegniewie na Pomorzu Drawskim. Cierpiącym na depresję, słabo czy wręcz wcale niebranej pod uwagę przy analizach ludzkich postaw wojennych. Wówczas jeniec powinien być bohatersko aktywny, inne załamanie określano tchórzostwem. Chorowało się zakaźnie i odnosiło rany: cierpienia szlachetne i godne oficerów, psychiką się nie zajmowano.

- Jestem również – ciągnie autorka – siostrą naszego dziadka, Franią, tą skupioną dziewczyną ze zdjęcia do szkolnej legitymacji, której w latach dwudziestych nie wystarczała rodzinna Łęczyca. Zadecydowała się wyjechać na studia do Warszawy, a kiedy po krachu giełdy z 1929 roku wujka-lekarza nie stać już było na finansowanie jej dalszej nauki, postanowiła zostać i sama pracować na swe utrzymanie... Jestem Franią szczęśliwą w romansie ze swym dyrektorem, potem mężem, wreszcie z konieczności, przypadków losu i wyboru – bigamistą.

Jeżeli klasyczny biograf porównywał dokumenty, czerpał z opowieści osób jeszcze żyjących i sprawdzał swoje źródła, czynił to z obowiązku obiektywizmu, a własny dystans do postaci i epoki przyjmował za neutralne narzędzie swego warsztatu pisarskiego. Utrwalanie historii składało się z hołdów i polemik, analiz dokumentów, zapisów wydarzeń prowokowanych czy bezsilnie znoszonych. Rolą czy zasługą biografa była umiejętność przeniesienia dalej cennej wartości. I Agata Tuszyńska pragnie ocalić od niepamięci historię swej rodziny, zrekonstruować i ożywić jej polsko-żydowski wymiar, jednak bynajmniej nie w roli obiektywnego badacza, gdyż taki nie może istnieć – mówi jej książka.

- Posiadam stare zdjęcia, wyciągi metrykalne, nagrania rozmów, moje zeszyty szkolne, nawet całe biurko z dokumentami mego żydowskiego dziadka marksisty, budowniczego Warszawy. Jaki ciężar tradycji i ogrom zniszczeń każdy z nich musiał udźwignąć, strawić, odepchnąć, czy wlec dalej, okaleczony? I jak zachowałabym się ja na widok bezradnej dziewczynki z getta, albo mając żonę Żydówkę już przewiezioną na aleję Szucha, czy odseparowana w gorszym od pozostałych baraku 12a, wydzielonym dla oficerów żydowskiego pochodzenia?

Moje dzisiejsze bezpieczeństwo doktora Uniwersytetu Warszawskiego, dziennikarza, znanej pisarki nie jest żadną trwałą gwarancją, nie znajduję się po żadnej drugiej stronie muru upokorzeń. Oni wszyscy nadal pozostają moją codziennością. Ów paraliżujący lęk matki-Haliny wciśnięty w amnezję. - To nic, że skończyła się wojna, zawsze trzeba się mieć na baczności – mawiał Oleś, polski szwagier dziadka. Szymona Zamutka. - W marcu 1968 roku nie stało się nic, czego nie można było przewidzieć.

W innym miejscu autorka napisze: „Od końca wojny minęło wtedy ponad 20 lat. Wystarczająco dużo, by wiedzieć, kim się jest, po co i dla kogo pracuje. Rodziny Przedborskich i Marzyńskich miały twardy grunt pod nogami, grunt budowy, odbudowy, osiągnięć i planów. Życie wydawało się mieć w końcu sens i kształt, o jaki im chodziło. Wykształcili dzieci, Halina pracowała w prasie, Marian w telewizji, syn Frani skończył studia, dwaj młodsi studiowali. Nie było żadnych znaków zagrożenia, znikąd”.

Tożsamość – obcy – lęk. Oto słowa klucze biografii współczesnej. Bynajmniej nie tylko w historii polsko-żydowskiej. Na gruncie literatury i filozofii rozpatruje je etyka. Ale lęk jest biologiczny, w chwilach zagrożenia (ale czy tylko?) naszymi reakcjami kierują odruchy ukształtowane milionami lat ewolucji. To ona cierpliwie wypracowała u istot żywych systemy obrony o niezwykłej złożoności. Ale ewolucja gatunku polega na stopniowym wzroście pośredników między informacją ze świata zewnętrznego i organami odpowiedzi. Wolność mierzy się stopniem owego wyposażenia – a ona rośnie wraz z liczbą tych pośredników. Neurobiologia mówi nam o potrzebie zachowania własnego środowiska wewnętrznego dla zdolności możliwości ewolucji. Opowieści, rozmowy, pisanie książek - dla Agaty Tuszyńskiej stają się w równym stopniu budowaniem własnej tożsamości, co oswajaniem lęku, zbliżaniem się do obcego. Choć z drugiej strony czyż sama potrzeba tożsamości, jej uporczywe szukanie nie pochodzi z istnienia obcości? Tego, czym sami nie jesteśmy i czym nie chcemy być?

Spod pióra Agaty Tuszyńskiej powstał oryginalny autofresk polsko-żydowskiego XX-go wieku. Galeria postaci „Rodzinnej historii lęku” wystawia nam najnowszy Polaków portret własny. Wady rodzimej kultury, strach przed obcym czy okazywana mu pogarda i agresja znajdują się na swych dawnych miejscach. Polscy Żydzi byli i są Polską. Taką, która zauważa dziś, że mieszka również w Nowym Jorku i Brukseli, po pół wieku zaistnienia we Wrocławiu i Szczecinie, Gdańsku. W szerokim świecie Agaty Tuszyńskiej nadal pozostaje ogromnie dużo przestrzeni na lęk. Dochodzić do człowieczeństwa z wielu horyzontów – ten proces dopiero się rozpoczął.

PARYŻ 30 marca 2005